Od wtorkowego wieczoru wiara ma na imię Liverpool. Nie potrzebuje pomników, trofeów, ani gwiazd. Wystarczy trochę czasu, otwartego umysłu, wykorzystania swoich szans i swobodnego myślenia. Czyli wszystkiego, czego zabrakło FC Barcelonie. Poza czasem oczywiście, bo na uniknięcie kompromitacji mieli aż 392 dni…
Liverpool Rzymem, Rzym Liverpoolem
Jakie to uczucie, gdy tracisz bramkę taką, jak zawodnicy Barcelony Ernesto Valverde w 79. minucie? Po zmysłowo wykonanym rzucie rożnym Trenta Alexandra-Arnolda i strzale Divocka Origiego, gdy bramkarz Marc Andre Ter Stegen dopiero zaczynał zbierać swoich kolegów do ustawienia polu karnym? Dobrze znane zawodnikom Barcelony od 10. kwietnia 2018 roku, gdy w 82 minucie Kostas Manolas dał półfinał Ligi Mistrzów Romie, odbierając coś tak pewnego i zarazem ważnego FC Barcelonie. Nie tylko pod względem wynikowym, bo inni wielcy też odpadali kiedyś seriami przed finałem. Wiara była znakiem rozpoznawczym klubu przez wiele lat, wpisywała się w ich filozofię. Teraz zniknęła jednak dzięki pasjonującym historiom rywali Katalończyków, a także ich oraz generała Valverde przejmująco głupiej arogancji.
Chyba każdy widz wtorkowego spotkania Barcelony z Liverpoolem odnosił wrażenie, że cofnął się o nieco ponad rok. Do rozpalonego, po rozbiciu niezwykle silnej na papierze, a w rzeczywistości nagiej Barcelony, Rzymu. Tegoroczny mecz był przerażająco podobny do tego, co stało się dokładnie 392 dni wcześniej. 3 gole do odrobienia przez rywali mistrzów Hiszpanii, statystyki – strzały celne na korzyść gospodarzy, niemalże identyczne posiadanie piłki (42 do 58% dla Barcelony i 43 do 57 dla Barcy), różnica około 150 podań na korzyść Barcelony, więcej fauli i agresywnej gry po stronie Liverpoolu oraz Romy, gole kończące zabawę strzelane przez zawodników, którzy brali na siebie odpowiedzialność mimo bycia kimś z tyłu… I ten sam widok bezradnego Leo Messiego pośród radujących się kibiców. Argentyńczyk znów nie jest tym, który odmienia grę swojego zespołu w najważniejszym momencie. Choć to nie on był tym najważniejszym z problemów, jakie nawarstwiły się w Blaugranie.
Zobacz także: “ŁĄCZY NAS PIŁKA, ALE WCIĄŻ DZIELĄ BARIERY” – Skandaliczne traktowanie niepełnosprawnych kibiców podczas finału Pucharu Polski!
Jak nie grać
Ernesto Valverde stał się dla Barcelony synonimem pewności. Tej, która przyniosła dublet w zeszłym sezonie i całkiem prawdopodobne, że da też w bieżących rozgrywkach. Niestety także tej utraconej po meczu z Romą, niemalże jedynym, który w taki sposób nie wyszedł jego zespołowi. Nad czym się więc zastanowić? Co usprawniać?
Valverde szukał wszędzie: dodawał do kadry Boatengów, eksponował Messich, usprawniał środek Arthurem, manewrował Semedo i Roberto, dawał także odpocząć najlepszym, przygotowując ich pod konkretne spotkanie. Sam przed meczem powiedział, że wychodzą na nowe spotkanie i nie ma czegoś takiego, jak 3:0 na Camp Nou. Po pierwszym gwizdku na Anfield przewaga miała zniknąć.
Co z tego, skoro piłkarze zagrali dokładnie na odwrót, a ich trener postanowił reagować na taki obrót spraw najgorzej, jak mógł – oddając inicjatywę i grając box-to-box z drużyną, która robi to w tym momencie najlepiej na świecie. Ten mecz nie przekreśla oczywiście jego umiejętności – pokazuje jedynie, że jest tak, jak napisał na Twitterze Tomasz Ćwiąkała: to trener, którego warsztat sprawdza się przy skutkach widocznych w całym sezonie, czyli lidze. W rozgrywkach Ligi Mistrzów, jeśli coś zawiedzie, to często brakuje mu impulsu, który odmieniłby zawodników. A po reakcji Barcelonismo na odpadnięcie w półfinale można tylko wywnioskować, że taki blamaż potrafi być ważniejszy od 2 lat walki o panowanie we własnej lidze. Champions League to coś więcej niż tylko trofeum. To pragnienie, które od 2 lat jest za daleko od tych kibiców.
„Szalone i niebezpieczne zatrucie futbolu”
Trzeba teraz oddać miejsce tym, którzy nigdy nie idą sami, a dziś napisali kolejny rozdział swojej wielkiej historii. Gdy patrz się na samą nowoczesną historię Liverpoolu, widzi się na pierwszy rzut oka wiele spotkań, które mogą opisywać ich tożsamość, odniesienie do barw, poświęcenia, a często dramatycznych losów. Są też i takie, w których coś im się oddaje. Dziś można by zażartować, że Jonathan Wilson, którego „Anatomia Liverpoolu” opisująca historię klubu w 10 meczach, niedawno ukazała się w Polsce, powinna się powiększyć do rozmiarów pełnej „11” gier. Zgodzą się chyba wszyscy fani The Reds, do których dopiero dochodzi, że drugi raz z rzędu zaprezentują się w walce o najważniejsze klubowe trofeum Europy.
Fakt, że mecz Juergenowi Kloppowi wygrywają zawodnicy, na których każdy poza nim mógłby już postawić krzyżyk, tylko dodaje wyjątkowości temu momentowi. To w takich chwilach Anfield śpiewa najgłośniej. Tak, jak we wtorek klasyczne „You’ll Never Walk Alone”, czy „Imagine” Johna Lennona. Jak pisze dla „The Independent” Jonathan Liew, Liverpool zatruł futbol i uczynił wydarzenia z 7 maja niemożliwymi do wytłumaczenia. Aż prosi się, by zacytować: Jordi Alba zazwyczaj nie natrafia na wślizg we własnym narożniku, ale tym razem tak się dzieje. Ter Stegen zazwyczaj nie puszcza strzałów pod swoim ramieniem, ale tym razem tak się dzieje. Lenglet zazwyczaj nie odpuszcza krycia w tym miejscu, ale tym razem tak się dzieje. Wijnaldum zazwyczaj nie strzela. Ma jednego gola w historii występów w Lidze Mistrzów. Teraz strzela dwa na przestrzeni paru minut.
Zobacz także: Gary Cahill opuszcza Chelsea. Bohater z tylnego siedzenia
Barcelona game
Znów Liew. Tym razem w końcówce artykułu twierdzi, że dla kibiców Liverpoolu ten mecz określany będzie mianem „Barcelona game”. Spotkania, w których pokonali gigantów, a triumfujący Klopp mógł się zaśmiać w twarz malkontentom. Ich własnego nowoczesnego futbolo-dramatu, w którym grają główną rolę, rozbrajając przeciwnika, jak pisze dziennikarz „The Indepedent” – do momentu, gdy jest sekundę za późno, by zauważyć pozostawioną przestrzeń „in your left channel”. Liga Europy i odrabianie wyniku za Borussią Dortmund było niedoceniane, ale wtorkowemu wyczynowi już nikt niczego nie zarzuci. Jak można czepiać się czegoś, czego nikt w Anglii nie rozumie. Klopp, dziennikarze, zawodnicy i kibice. Oni tylko uwierzyli i ubrali wiarę w nowe szaty – koszulki „The Reds”, te z logiem Ligi Mistrzów na ramieniu.
Z jednej strony za brak mistrzostwa przy ewentualnej szansie, czy późniejszej wpadce, pewnie im się oberwie. Valverde po tym meczu pewnie też, ale za dublety może nie powinno, tylko że to wszystko nie ma nic wspólnego z tym jednym wieczorem. To, że Barcelona odpoczywała, Liverpool grał z Newcastle pierwszym składem. To, że nie było „Momo” i „Bobby’ego”. Rewanż półfinału LM okazał się tak nieprawdopodobny, że zamilkło wszystko wokół, a szalały jedynie angielskie gardła. I tak będzie dalej, a Barcelona przeżywając porażkę znów obejrzy finał Ligi Mistrzów spoza boiska. Jaką historię napisze ten mecz? Być może jeszcze piękniejszą, choć przykryć absurdalny cud z Anfield będzie bardzo trudno.
Autor: Jakub Balcerski