Gdybym był Grzegorzem Markowskim z Perfectu, to dla zobrazowania sytuacji w świecie czarnego sportu przerobiłbym fragment „Autobiografii” i zaśpiewał: „Było ich dwóch, w każdym z nich inny duch, ale jeden przyświecał im cel”. Mowa o finalistach żużlowej PGE Ekstraligi, czyli Fogo Unii Leszno i Cash Broker Stali Gorzów, które ruszają do walki o złoto. Przed sezonem niewielu stawiałoby je w jednym szeregu, a finalnie zameldowały się na tym samym biegunie. To kolejny dowód na to, że sportowe szczyty można atakować z wielu stron. Ważne, by wytrwać, a atak uczynić zmasowanym, konsekwentnym i nieustępliwym. Tak było w przypadku Byków i Stalowców, czym obie drużyny zapracowały na szacunek i uznanie.
Ale zanim skupimy się na finalistach, najpierw słówko o półfinałach, które wytyczyły ścieżkę do najważniejszego dwumeczu sezonu. Niestety nie była to droga przesadnie kręta i poplątana, ani zanadto zdradliwa. Próżno było szukać emocjonalnych fajerwerków. Włosy nie stawały dęba, a spora grupa kibiców nawet nie brała pod uwagę, że jakaś niespodziewana siła poderwie ich z fotela. Za każdym półfinałowym meczem stały mozolne przygotowania, godzinne wyrzeczenia i konkretne oczekiwania, ale produkt końcowy nie powalił na kolana. Oczywiście żaden ze zwycięzców nie powie, że droga do finału przypominała autostradę, a na torze było łatwo, szybko i przyjemnie, jednak musimy pamiętać, że widz ocenia przede wszystkim to, co obejrzy na stadionie lub przed telewizorem. Ma do tego prawo, choć obiektywnie patrząc, kłóci się to z pełnym oglądem rzeczywistości. Z drugiej strony, robiąc zakupy w sklepie, też chcemy konkretny towar, który nam posmakuje lub posłuży przez długie miesiące. Nikogo nie interesuje proces jego wytwarzania. Podobnie jest u fryzjera. Oczekujemy od niego konkretnego uczesania, ale nie zastanawiamy się ile wysiłku będzie musiał w to włożyć.
Półfinałowa bolączka
Wracając na płaszczyznę żużlową, w tegorocznych półfinałach zrobiło się przewidywalnie. Nasze apele nie zostały wysłuchane, bo mecze decydujące o awansie do wielkiego finału nie poszły śladem końcówki rundy zasadniczej, która rozpalała do czerwoności. Ostatnie biegi starcia w Zielonej Górze decydowały o utrzymaniu w PGE Ekstralidze, a końcowe metry spotkania w Częstochowie rozstrzygały kwestię awansu do fazy play-off. Kolejne zaskoczenia wylatywały jak króliki z kapelusza, a kibice rozgrzewali się niczym piekarniki, obgryzali paznokcie i ocierali pot skraplający się po czole. Pięknie było, ale szybko się skończyło. Widocznie nie można mieć wszystkiego na raz. Półfinały na dzień dobry straciły swoją dramaturgię, bo w pierwszych meczach wygrywali goście. Na dodatek, w tygodniu poprzedzającym rewanże, bardziej niż o kwestiach sportowych, dyskutowano na temat defektu wrocławskiego pulpitu, rozprawiano o startach na zielone światło, przeprowadzano osąd nad rodzinnymi obowiązkami Rafała Dobruckiego i wszędzie gdzie się tylko dało, cytowano szczerą, aczkolwiek nie do końca wyważoną wizerunkowo wypowiedź Dominika Kubery. Zgodzimy się, że żużel skręcał wówczas w niewłaściwą stronę.
Oczywiście nie zabrakło biegów, które chciało się oglądać, co nie zmienia faktu, że całokształt mocno rozczarował. Spodobało mi się jednak to, co przed jednym z półfinałów powiedział Tomasz Dryła, komentator nSport+. Stwierdził, że każdy mecz to osobna historia, więc nie warto zrażać się na wstępie. Ja to kupuję, ale w fazie play-off z tyłu głowy siedzi ten nieszczęsny wynik dwumeczu, który czasami uprzykrza życie. Trudno dorobić się wypieków na twarzy, gdy wszystko wydaje się z góry przesądzone, a odwrócenie losów spotkania staje się wyzwaniem potężniejszym niż wspinaczka na Mount Everest. Pewne szczyty okazują się nieosiągalne, co nie znaczy, że zawsze takie będą. Czasami trzeba poczekać na bardziej dogodny moment do ataku. Półfinały nie były dobrym czasem dla forBET Włókniarza Częstochowa i Betardu Sparty Wrocław. Zabrakło lwiego pazura i spartańskiej zadziorności. Częstochowian po części usprawiedliwiają kontuzje, ale nie da się zaprzeczyć, że w ostatnim czasie drużyna spuściła z tonu i nie czaruje tak bardzo, jak w rundzie zasadniczej. Z kolei wrocławianie w dalszym ciągu zmagają się z nierównomiernie punktującym składem, ale po meczu w Lesznie zasłużyli na pochwałę. Zapowiadali walkę do samego końca i rzeczywiście przyciągnęli cieplejszy front atmosferyczny nad Stadion im. Alfreda Smoczyka. Jedyne czego im zabrakło, to zaliczki punktowej ze Stadionu Olimpijskiego.
Przepis na finał
Na półfinałowej niemocy Lwów i Spartan skorzystali leszczynianie i gorzowianie. Konia z rzędem temu, kto przed sezonem postawiłby na taki skład finału. W kolejce do złota, poza Fogo Unią Leszno, miały przepychać się przecież Get Well Toruń czy Betard Sparta Wrocław, a niekoniecznie gorzowska Stal. Przedsezonowe dywagacje znowu spaliły na panewce, a sport napisał własny scenariusz, w którym większość papierowych faworytów mogła popatrzeć na czołówkę i pomachać jej z oddali ręką. Spoglądając przez pryzmat całego sezonu, Fogo Unia Leszno i Cash Broker Stal Gorzów w pełni zasłużyły na finał. Kluczem do sukcesu okazała równa jazda i konsekwentne dorzucanie punktów, przy jednoczesnym braku poważniejszych kryzysów i wpadek. Tych nie ustrzegli się rywale, dlatego odpadli w przedbiegach.
Z ambitnie walczącego forBET Włókniarza Częstochowa, powietrze uszło tuż przed fazą play-off. Wrocławianie doczłapali się do czołowej czwórki ostatkami sił i nie zdołali odnaleźć świeżych pokładów energetycznych. W Toruniu i Grudziądzu przebudzili się zbyt późno. Na początku sezonu pachniało tam katastrofą pokaźnych rozmiarów, za to pod koniec rozgrywek kluby z Pomorza i Kujaw jechały jak z nut i serwowały niespodziankę za niespodzianką. Z kolei Jaskółkom, po udanym początku, zabrakło pary w drugiej części sezonu, natomiast Falubaz Zielona Góra oparł tegoroczną rundę zasadniczą na pojedynczych zrywach formy i znacznie częstszych falach kryzysu. W tym czasie Byki radziły sobie z jarzmem zdecydowanego faworyta i korzystały z uroków piekielnie silnego składu, a Stalowcy konsekwentnie budowali swoją pozycję i nie zrażali się nieoczekiwanymi kontuzjami, które wbrew pozorom wcale nie obniżały wartości zespołu.
Komu złoto, komu?
Wojciech Koerber, dziennikarz Przeglądu Sportowego i Tygodnika Żużlowego, zauważył ostatnio, że w czterech minionych sezonach po złoto Drużynowych Mistrzostw Polski sięgali naprzemiennie leszczynianie i gorzowianie. Widocznie tak wygląda top polskiej PGE Ekstraligi. Pytany o składniki tegorocznego sukcesu Fogo Unii Leszno i Cash Broker Stali Gorzów odpowiadam bez zastanowienia – umiejętność wykorzystania atutu własnego toru, zdobywanie ponad 50 punktów w meczach przed własną publicznością, opieranie składu przede wszystkim na Polakach, posiadanie zagranicznej petardy i utalentowanych wychowanków na pozycjach seniorskich oraz w formacji młodzieżowej. Rodzi się pytanie kto zdobędzie złoto? W 2014 roku Mistrzami Polski byli gorzowianie. Potem na tronie zasiedli leszczynianie i tak się wymieniali przez dwa kolejne sezony. Teraz wypada na Stalowców, ale czy to wiarygodna przepowiednia?
Najważniejsze, by podejść do tego z dystansem. Odnoszę wrażenie, że gorzowianie mogą przystąpić do finałów z nieco większym spokojem niż leszczynianie. Przed fazą play-off dostali srogie lanie na Motoarenie, ale w półfinałach rozwiali wątpliwości i udowodnili, że wszystko jest poukładane. Z pewnością chcieliby sprawić niespodziankę, ale w zasadzie oni nic nie muszą. W sporcie często powtarza się te słowa, ale znajdźcie kogoś, kto nie próbowałby wykorzystać swojej szansy. To nie zmienia faktu, że jupitery będą skierowane przede wszystkim na leszczyńskie Byki, które pozostają faworytem i mają zwieńczyć przeznaczone im dzieło. Ostateczne rozstrzygnięcie zbliża się wielkimi krokami, więc presja będzie narastać z każdą chwilą, a na domiar złego, w ostatnim półfinale drużyna zasiała ziarenko niepewności.
Zwycięstwo nad Spartanami nie było tak imponujące jak w rundzie zasadniczej, a Janusz Kołodziej miał spore zastrzeżenia do swojej dyspozycji. Leszczynianie chyba nie do końca porozumieli się też z torem, lecz finałową batalię rozpoczną na terenie rywala, co może okazać się pomocne. Półfinały pokazały, że pierwszy mecz jest szalenie ważny i może mieć kluczowe znaczenie. Co ma być to będzie, ale niech się wreszcie zacznie. Odstawiając wszelkie dywagacje na bok, najważniejsze, że po obu stronach barykady staną godni siebie przeciwnicy. Przecież w rundzie zasadniczej to Stalowcy zdobyli najwięcej punktów na Stadionie im. Alfreda Smoczyka, a w rewanżu byli postrzegani jako drużyna, która może zatrzymać rozpędzony byczy walec. Tym razem może być podobnie, choć leszczynianie spróbują odeprzeć kolejną ofensywę i wyjść z tego obronną ręką. Będzie się działo!
Koncert życzeń
W związku z wielkim finałem, życzę kibicom kapitalnego widowiska. Niech to po prostu będzie dobry i zabójczo przyjemny dla oka dwumecz. Marzę, by wygrały w nim sportowe emocje, a nie zakulisowa otoczka. Chcę potwierdzenia potencjału najlepszych drużyn w naszym kraju. Liczę, że opowieść o dwóch takich co pragnęli złota, będzie trzymać w napięciu do ostatnich szusów motocykla po żużlowym torze. Tyle wystarczy. Nic więcej nie potrzeba, ale skoro wyszliśmy od klimatów muzycznych, to wypada skończyć w podobnym rytmie. Żeby wyrazić oczekiwania względem finałowej rywalizacji Fogo Unii Leszno z Cash Broker Stalą Gorzów, wystarczy sięgnąć po słowa z piosenki Patrycji Markowskiej i zanucić pod nosem: „Jeszcze raz zabierz mnie do pierwszej łzy. Jeszcze raz powiedz, że nic się nie liczy…”
Wyjątkowe momenty wywołują trudne do opanowania wzruszenie. Dotychczasowe mecze stanowią sentymentalną obudowę, ale chwilowo tracą na znaczeniu. Liczy się historia, którą żużlowcy napiszą w najbliższych dniach. Finał do czegoś zobowiązuje. Na pierwszy rzut oka, mecz jak każdy inny, a jednak okraszony niecodzienną aurą. Rozkoszujmy się tym, byle cało i zdrowo. Czas na końcowe odliczanie…
Karol Śliwiński