Medal olimpijski. Siatkarzom wstęp wzbroniony

Medal olimpijski to marzenie każdego sportowca. Ileż to już razy próbowaliśmy się łudzić, że to kolejne drużyny siatkarskie po ekipie Huberta Jerzego Wagnera będą kontynuować tę tradycję? Próbowali selekcjonerzy z: Argentyny, Włoch, Francji, a obecnie także chciał spróbować trener z Belgii. Niestety nie udało się to. W tym krótkim felietonie postaram się odpowiedzieć na pytanie, co zawiodło i czy w ogóle były jakieś czynniki, które nie sprzyjały naszej drodze po medal olimpijski.

Pokonać dumnych Irańczyków

Zawsze najważniejszym zadaniem na turnieju jest nie przegrać pierwszego meczu, ponieważ w przypadku takiej porażki – co jest oczywiste – morale przegrywającej drużyny spada. Rozpoczęliśmy starciem z reprezentacją Iranu. Ekipą, która już od wielu lat należy do czołówki siatkarskich drużyn na świecie. Nie przewidywałem porażki, gdyż miałem w pamięci Ligę Narodów 2021, podczas której pokonaliśmy Persów za trzy punkty i pierwszy set olimpijskiej potyczki z nimi utrzymywał mnie w przekonaniu, że tak będzie i tym razem. Niestety. Z seta na set graliśmy coraz gorzej. Drugi i trzeci set był już zupełnie jak w wykonaniu dzieci zagubionych we mgle, a nie jak podopiecznych Vitala Heynena. Wyglądało to tak, jakby znany z jednej z dziecięcych bajek duszek Kacperek podmienił polskich siatkarzy na ludzi z przysłowiowej Wyspy Bananowej. Nie działało nic. Przyjęcie wyglądało jak rozsypujący się domek z kart, komunikacja między zawodnikami przypominała zbiór pustych komend mówionych każdy pod adresem każdego, a atak był tak słaby, jak „Czerwonoskórych” na Związek Zbieraczy Kitu z książki „Chłopcy z Placu Broni”.

Skoro był tak słaby, to zapewne czytelnik zapyta, z jakiej racji doprowadziliśmy do tie-breaka? Doprowadziliśmy, gdyż Irańczycy – podopieczni Władimira Alekno nie ustrzegli się błędów własnych, w poszczególnych elementach siatkarskiego rzemiosła, a nasi chłopcy skrzętnie to wykorzystywali.

I przyszedł tie-break, przypominający przytoczoną w znanej pewnie wielu z czasów szkolnych „Pieśni o Rolandzie” bitwę wierzących z niewierzącymi. Oczywiście z jednej strony tak tego meczu nie można porównywać, bo walka dobra ze złem to nie była, ale można powiedzieć, że walka toczyła się na szable. Tak, jak w Rio de Janeiro w 2016 roku, rozstrzygający set był pełen emocji, jednak okazje, których nie wykorzystaliśmy, aby zamknąć mecz, zemściły się i serial pod tytułem „Olimpiada z Heynenem” rozpoczął się źle.

Zrewanżować się za Pekin

Luigi Mastrangelo, Igor Bovolenta czy selekcjoner Andrea Anastasi to postaci, których nie trzeba wytrawnemu kibicowi siatkówki przedstawiać. To oni po morderczym boju wyrzucili reprezentację Polski z turnieju olimpijskiego w Pekinie w 2008 roku.

Dokładnie 13 lat później znów przyszedł mecz z Włochami, tym razem w ramach fazy grupowej turnieju olimpijskiego w Tokio. Myślałem, że znów będzie to morderczy mecz, ponieważ siatkarze z Italii wygrali z Kanadą 3-2 i wiadomym było, że „oni mogą, a my musimy” jak to się mówi w żargonie sportowym.

„W razie porażki jesteśmy postawieni pod ścianą, a bez Michała Kubiaka jesteśmy sprowadzeni do prostego grania. Wilfredo Leon i Bartosz Kurek” powiedział Marcin Lepa na antenie „Prawdy siatki.

Ku mojemu zaskoczeniu mecz z Włochami wyglądał całkiem dobrze. Nie ograniczaliśmy się graniem do naszych liderów, ale akcję szły też do środkowych, którzy dobrze kończyli ataki z krótkiej, blokowali Włochów, przyjmujący dobrze odbierali zagrywki przede wszystkim Juantoreny, a Włosi młodszego pokolenia tacy, jak Gianluca Galassi nie mieli nic do powiedzenia przeciwko naszej reprezentacji, która wygrała 3-0 i spokojnie mogła przygotować się do meczu z Wenezuelą.

Drużyna jednego pokolenia

Kolejnym przeciwnikiem, który stanął na drodze do medalu reprezentacji Polski, była kadra Wenezueli. Kadra, którą należy pamiętać z lat 2008-2009, gdzie grali tacy siatkarze jak: Dias, Marquez czy Valero. Przypomina się Liga Światowa, którą pamiętało dwóch naszych zawodników biorących udział w tokijskim turnieju siatkarzy. Są to Bartosz Kurek i Piotr Nowakowski. Tamta Liga Światowa to początki gry tych ludzi z orłem na piersi, ale dla kibiców to przede wszystkim trudne spotkania w stolicy Wenezueli, Caracas. Kolektyw trenera Jose Gutieresa zdołał wygrać dwa sety, co uznawano w południowoamerykańskim kraju za wyczyn.

Jeśli chodzi o Igrzyska Olimpijskie to wszyscy polscy kibice, a także siatkarze na pewno mieli z tyłu głowy, że tamto pokolenie Wenezuelczyków już sportowo przeminęło, a na horyzoncie następców nie widać.

Wiadomo również było, że jedynym siatkarzem, który grał poza Wenezuelą był Hector Mata, lider drużyny Ronalda Sartiego. Mając te wszystkie informacje pomyślałem: „Polacy przejadą się po Wenezuelczykach, niczym francuskie TGV pokonując kolejne odcinki kraju nad Sekwaną”. Niestety myliłem się, gdyż po pierwszych dwóch setach zagranych koncertowo, podopieczni Vitala Heynena zapomnieli, jak się gra w siatkówkę, kompletnie dając się zdominować rywalowi w bloku i zagrywce. Normalność z polskiego punktu widzenia wróciła w czwartym secie i wygraliśmy 3-1. Po tamtym meczu już coś zaczęło mi się kołatać w głowie.

Trener Vital Heynen zapewniał, że drużyna przygotowuje się na najważniejsze mecze, które mają wprowadzić nas po medal olimpijski. Selekcjoner, który pewny jest formy swej drużyny, nie wyraża się w ten sposób. Mówi zwroty w stylu: „Problemy nas nie pogrążają, ponieważ jesteśmy pewni tego celu, który sobie wyznaczyliśmy”, „Konsekwentnie budujemy drużynę nawet na tym turnieju, aby stanowić jedność, pozwalającą na osiągnięcie sukcesu” czy „Nie przejmowałbym się jednym straconym setem przeciwko słabszemu rywalowi. Daliśmy się im wyszumieć i wróciliśmy do swej gry”. Tego nie było i należało się martwić o dalszy los naszych siatkarzy na turnieju.

Polegli dzielni Samuraje

Przedostatnim spotkaniem, które rozegrali polscy siatkarze był mecz z Japonią. Japonią, która na turnieju w Tokio potrafiła sprawiać niespodzianki pokonując Kanadę czy tocząc wyrównane boje z reprezentacją Włoch.

Zważywszy na ten fakt, nie obawiałem się meczu z Japonią, ale wiedziałem, że będzie to bardzo trudne spotkanie. Duet trenerski Yuichi Nakagaichi i Philippe Blain stworzyli kolektyw, który dobrze umie rozkładać siły, walczy do końca i potrafi odwracać losy spotkań jak wcześniej nie wprost wspomniałem.

Udało się naszym wygrać 3-0, ale po trudach, zwłaszcza w trzecim secie.

Miłe złego początki

Czasami trzeba zarwać noc, aby obejrzeć ostatni mecz grupowy polskich siatkarzy. Ja tak nie uczyniłem, ponieważ mając pakiet Player, w każdej chwili mogłem obejrzeć mecz, w którym funkcjonowały dobrze wszystkie elementy siatkarskiego rzemiosła, z jednym wyjątkiem (to jest mam wrażenie takie nasze, polskie): mieliśmy przestoje, które co jakiś czas ci lepszej klasy Kanadyjczycy wykorzystywali. Wygraliśmy jednak 3-0, ale jak się okazało optymizm po fazie grupowej był zbyt duży.

Przeklęty ćwierćfinał

Przyszedł decydujący mecz, na który według Vitala Heynena mieliśmy być gotowi. Oglądając wcześniejszy ćwierćfinał Argentyna-Włochy, wygrany przez drużynę z Ameryki Południowej 3-2 byłem przekonany, że skoro oni mogą, to my nie możemy? My? Mistrzowie Świata? A jednak stało się to, do czego każdy polski kibic siatkówki na Igrzyskach Olimpijskich jest niestety przyzwyczajony. Przegraliśmy 2-3, prowadząc 2-1 i w czwartej partii trzema punktami. Oczywiście jak się okazało przegraliśmy z mistrzami olimpijskimi tak, jak w Londynie, ale – jak  mówił po meczu redaktor Tomasz Swędrowski – „jedni się cieszą a inni płaczą tylko dlaczego płaczemy znowu my?”

Ja odpowiem na to pytanie. Płaczemy, gdyż ciężko unieść presję psychiczną tym siatkarzom, którzy jadą na Igrzyska, przed turniejem porównywanym z drużyną popularnego „Kata” Huberta Jerzego Wagnera. Poza tym co zawiodło? Mieliśmy bardzo prosty schemat grania, lekceważyliśmy słabszych rywali i myśleliśmy, że skoro mamy pierwsze miejsce w grupie, to z automatu wygramy ćwierćfinał. Czy jakieś błędy zostały poczynione w przygotowaniach? To na pewno, ale jakie to już muszą sobie to wyjaśnić trener i zawodnicy.

Na razie nad głowami polskiej drużyny wisi tabliczka z napisem: „Medal olimpijski. Polakom wstęp wzbroniony”.

Rodzi się pytanie co dalej z trenerem Vitalem Heynenem, który jednak z każdej innej imprezy przywoził medal, a którego kontrakt kończy się po wrześniowych Mistrzostwach Europy? W mojej opinii do Mistrzostw dotrwa i jeśli zdobędzie złoto, to powinien się obronić, jednak brak medalu olimpijskiego będzie rysą na jego karierze, wszak wszyscy zapewniali, że jakiś krążek z Tokio będzie przez siatkarzy przywieziony.

Autor: Mateusz Basista

czytaj dalej...

udostępnij na:

REKLAMA

najnowsze