Wszyscy musieli w to uwierzyć. Po pięciosetowym boju w łódzkiej Atlas Arenie Polki wygrały z Niemkami i zameldowały się w półfinale mistrzostw Europy siatkarek. Pojechały do Ankary z wieloma myślami i emocjami, które zdążyły wybuchnąć (choć na pewno nie uciec), ale przede wszystkim z jednym uczuciem. Że tu gra toczy się dalej, przedłużać marzenia. Bo bariery wyceniania ich możliwości już padły.
Mowa o radości
Po dotkliwych porażkach w wielu drużynach rodzą się wątpliwości. Podobnie było z polskimi siatkarkami, które po przegranym tie-breaku z Belgijkami w fazie grupowej mistrzostw Europy były zdziwione i zniesmaczone, ale jednocześnie bardzo złe na siebie. Po takich spotkaniach w zespole może zupełnie siąść atmosfera, mogą się plątać nogi, a myśli latać po zupełnie niepotrzebnych sprawach. Jak było z naszym zespołem? Zawodniczki zeszły bezpośrednio do szatni, a dziennikarze nie mogli przez chwilę zająć nawet swoich miejsc w mixed zonie. Dziewczyny musiały się rozprawić z tym, co stało się na boisku.
Sytuacja, nie ukrywajmy, była beznadziejna. Co prawda na koncie naszych zawodniczek widniała tylko jedna porażka, ale w perspektywie był mecz z Włoszkami, który aż zbyt wielu już w tamtym momencie uważało za przegrany. Nasze siatkarki mogły do niego podejść spokojnie – przy porażce w 1/8 finału czekały na nas Rosjanki, więc głowa mogła pójść o ten jeden mecz za daleko. I tu w tej historii pojawia się nasza libero, Paulina Maj-Erwardt. Autorka mowy o radości.
Polki pokonały Włoszki po tie-breaku na oczach wypełnionej kibicami łódzkiej Atlas Areny, świętującej coś, co praktycznie nie miało prawa się wydarzyć. Po spotkaniu w rozmowach z nami zawodniczki wspominały niemalże tylko jedną sytuację. – Paulina Maj-Erwardt wyszła przed nas wszystkie w szatni i wygłosiła mowę – śmiały się, nie chcąc jednak zdradzić jej treści. Nasza libero nie trzymała jednak tego w tajemnicy. – Miałam nawet układ choreograficzny, ale wam nie pokażę, bo jest zbyt żenujący – dodawała. – Powiedziałam, że mamy wyjść na ten mecz niezależnie od wyników, dobrze się bawić, zrobić show dla wszystkich kibiców i żeby każda przed lustrem mogła sobie potem powiedzieć, że zrobiła wszystko, żeby ten mecz był jak najlepszy.
Rzecz niemożliwa
Plan najbardziej doświadczonej pod względem gry w kadrze zawodniczki chyba wypalił, bo niektóre z Polek nie mogły uwierzyć w to, co stało się na boisku. – Zrobiłyśmy dzisiaj rzecz niemożliwą – mówiła Magdalena Stysiak, która była naszą główną armatą w pierwszym secie. W nim podopieczne Jacka Nawrockiego rozbiły Włoszki, a później musiały się podnieść po dwóch partiach, w których rozwścieczone rywalki nie pozwoliły im na dużo przestrzeni na boisku, a także w wyniku.
Wywalczenie zwycięstwa w 5. secie z wicemistrzyniami świata zmieniło optykę patrzenia na nasz zespół. „Rzecz niemożliwa” to rywalizacja z najlepszymi, z którą do tej pory mieliśmy nie tyle problemy, co nie mogliśmy do niej doprowadzić. Nawet w obliczu ważnego meczu o stawkę, znalazłyby się elementy do poprawy, które ostatecznie działały na naszą niekorzyść. Teraz pomimo że takie były, udało się.
Trener Nawrocki po tym meczu nie był jeszcze przekonany, co do tego, czy faktycznie weszliśmy już na taki poziom. Szkoleniowiec w trakcie turnieju sprawia jednak wrażenie hamującego otoczenie. Nie pozwalał, by przed meczem ze Słowenią, wygranym dość gładko nawet z pozwoleniem sobie na wprowadzenie zmian, ktoś mówił o docelowo 3-setowym meczu. Przed Ukrainą przestrzegał, że to może być rewelacja turnieju. Z Belgią mówił o walce na równi, a Włoszki traktował jak ścianę, którą możemy ewentualnie rozkruszyć. Często reagował asekuracyjnie, rzadziej pozwalając sobie na duże ryzyko. Jego wypowiedzi porównane z zawodniczkami często różniły się diametralnie, a jednak styl, jaki wprowadził, dzięki wykorzystaniu go przez nasze zawodniczki, zaprowadził nas na autostradę do Turcji.
Kwintesencja naszej gry
Drabinka turniejowa ułożyła nam się w prawdopodobnie najlepszy możliwy scenariusz. Być może jedyny, w którym byliśmy w stanie dużo osiągnąć, ale zdobyty tylko własną wolą walki. Choć turniej dla niektórych Polek się po prostu dłużył. – Gdyby ktoś obudził mnie w nocy z pytaniem, w jakiej fazie turnieju się znajdujemy, to nie wiem, czy bym odpowiedziała – mówiła pół żartem, pół serio środkowa Zuzanna Efimienko-Młotkowska. W 1/8 finału po grupowych meczach przecinanych dniami przerwy Polki trafiły na Hiszpanki. Zespół potrafiący grać trudną siatkówkę dla rywala, umiejętnie wykorzystujący swoje przyjmujące, w tym największą gwiazdę Anę Escamillę.
W dniu meczu na ustach naszych zawodniczek często gościł uśmiech. W „6” nie wyszła kapitan Agnieszka Kąkolewska, ale wchodziła na boisko, a poza nią zameldowały się w niej wszystkie z najważniejszych naszych zawodniczek. 3:0, mecz pod kontrolą i ćwierćfinał. Polkom spotkanie dosłownie przeleciał przed oczami. Nie grały bezbłędnie, ale spokojnie i wiedząc, że dążą do zwycięstwa, które da im trochę oddechu i płynne przejście do spotkania ćwierćfinałowego, za 3 dni.
Tam gotowe na starcie z nami były Niemki, które wcześniej w Atlas Arenie rozprawiły się ze Słowenkami, także bez straty seta. Ich trener, Felix Kozlowski, był szczęśliwy. Kadra zrobiła swoje, a teraz czekała na szansę, by powiększyć spory, jak na zespół przechodzący rewolucję, dorobek. Szkoleniowiec w półfinale mógłby dojść do pojedynku ze swoim „mistrzem”. Wcześniej Niemki szkolił przecież Giovanni Guidetti, który obecnie zajmuje się reprezentacją Turcji. Kozlowski pełnił wówczas rolę jego asystenta i zapewne byłby to ciekawy wątek takiego starcia. Jednak co z tego, skoro każda z naszych zawodniczek podkreślała, że niemieckich siatkarek, jak Lippman, Geerties czy Hanke, się nie boi. Niemki miały nie mieć ani jednego elementu, w którym byłyby zupełnie lepsze od nas. – Chcemy zagrać tak, żeby ten mecz to była kwintesencja naszej gry na tych mistrzostwach, jesteśmy gotowe na wojenkę – mówiła mi rozgrywająca, Marlena Kowalewska.
Personal Stysiak
Od meczu z Niemkami minęły 3 dni, a ja wciąż czuję ciarki, które pojawiły się u mnie, gdy słyszałem „Personal Jesus” od Depeche Mode, do którego nasze siatkarki wychodziły na to spotkanie. Pod jego koniec trzeba by zmienić tytuł. Naśladować Magdalenę Stysiak podczas meczu, jak ten chciałaby chyba każda młoda siatkarka, która go wtedy oglądała. Ta sama dziewczyna, która parę dni wcześniej mówiła o „rzeczach niemożliwych”, asami serwisowymi w tie-breaku wprowadziła nas do walki o strefę medalową ME w Ankarze. Zwycięstwo z Niemkami miało dla niej wyjątkowy smak.
– Zazwyczaj na zagrywce odcinam się po prostu od wszystkiego i nie daję ponieść emocjom. To udało się zrobić w tym meczu, choć w tie-breaku nogi trzęsły się mocno i często – przyznawała 19-latka. – Spełniają się moje marzenia, zagramy w Ankarze. Może nie miałyśmy kontroli nad całym spotkaniem, bo w paru chwilach ją traciłyśmy, ale liczy się końcowy efekt, a nim jest zwycięstwo i awans do półfinału – mówiła.
Polki znalazły się w miejscu, o którym wielu mogło mówić, wielu mogło także tego oczekiwać. Niewielu jednak byłoby w stanie w twarz trenerowi Nawrockiemu przyznać: dokonamy tego. Drużyna, która we Wrocławiu musiała przełknąć gorzki smak paru decydujących piłek, ważących o losach kwalifikacji na igrzyska olimpijskie w Tokio, o którą wtedy walczyliśmy, teraz przedłużyła swoje marzenia, którymi dotąd był wyjazd do Turcji na pojedynek 4 najlepszych zespołów w półfinałach mistrzostw Europy. Słowo „medal” przestało być nieużywane, zostało wyjęte z zakurzonej, od 10 lat niewzbogacanej, gabloty. – Ten mecz był taką puentą naszej pracy. Można mówić o marzeniach i ja nie boję się porównań. Chcielibyśmy tak, jak 15 lat temu inne polskie dziewczyny, też zdobyć medal w Ankarze – mówił rozanielony i najbardziej otwarty od dawna Jacek Nawrocki.
Spuentować i marzyć
Nikt nie mówi, że nie trzeba będzie go tam znów chować z grymasem niedosytu czy sportowej złości. Nikt jednak nie zawiódł, a niepewność zastąpiła wszechobecna radość i wzruszenie, które teraz wraz z dalszą walką zniknie. Włochy, Serbia, Turcja i my. Ktoś z tych zespołów sięgnie po najwyższy laur tego turnieju. Zagramy już bez biało-czerwonych trybun czy miana gospodarza, ale też bez łatki zespołu, którego granica stoi na poziomie ćwierćfinału.
Nawalczyliśmy się na tej imprezie dużo, ale to nie koniec. – Jedziemy do Turcji nie po to, żeby zagrać półfinał i mecz o brąz, a powalczyć o coś więcej. Mecz z Włoszkami nas przełamał, weszłyśmy na wyższy poziom wiary w siebie i swoje umiejętności. W tie-breaku dzięki temu wiedziałyśmy, że to dziś wygramy. Turcja jest zespołem, o którym na razie nie myślimy. Po prostu wyjdziemy, ponap… się i to wygramy – mówiła dosadnie, ale z wielkim przekonaniem Malwina Smarzek-Godek.
Ten weekend spuentuje pracę Jacka Nawrockiego z kadrą siatkarek, która trwa już 4 lata. Na początku trzeba było spróbować z tym, co mieliśmy. Post-medalistkami, pozostałościami przeszłości. Następnie, gdy już zdecydowaliśmy się na przemianę w zespół młodszy i bardziej perspektywiczny – wytrwać pomimo hejtu i coraz to nowych niepowodzeń. Zeszły rok dał nadzieję, a ten wlekący się 2019 przynosi już tylko radość. Niech będzie zatem w sobotę i niedzielę puenta z uśmiechem. Potem chcemy już tylko o tych dziewczynach dalej marzyć.
Autor: Jakub Balcerski
Tekst pojawił się także na portalu TuŁódź.pl.