Obecny weekend zdecydowanie rozpieszcza fanów piłki nożnej. Wczorajszego wieczoru oczy całego futbolowego świata były skupione na El Clasico, po którym kurz jeszcze nie zdążył opaść, a już trzeba się szykować na kolejne wielkie starcie. Zwieńczeniem dziewiątej serii gier w angielskiej Premier League będzie bowiem starcie na Emirates Stadium, gdzie Arsenal podejmie dzierżący miano lidera tabeli Liverpool. Początek tego hitu o 17.30.
Problemy, których rozmiar zna tylko Arteta
Do dzisiejszego spotkania Arsenal przystąpi bez kilku ważnych zawodników. Słowo kilku jest tutaj kluczowe, bowiem nikt prócz trenera Kanonierów tak naprawdę nie wie, ilu piłkarzy jest niezdolnych do gry. Na pewno potyczkę z Liverpoolem ominą William Saliba, który będzie pauzować za czerwoną kartkę otrzymaną w meczu z Bournemouth przed tygodniem oraz Martin Ødegaard, który od dłuższego czasu leczy kontuzję stopy i wciąż nie jest znana dokładna data jego powrotu. Na tym kończą się jednak pewniki, a zaczyna gra Mikela Artety i jego wymijające konferencje prasowe. Przed meczem z Bournemouth wszyscy kibice do ostatnich minut przed ogłoszeniem składów zastanawiali się, co z Bukayo Saką, który ostatecznie ominął starcie z Wisienkami. Również przez cały tydzień była forsowana narracja, że Anglik ma być niedostępny na niedzielny hit, lecz nagle pod koniec tygodnia został zauważony na treningu. Bliźniacza sytuacja miała miejsce z Jurriënem Timberem. Holender był w gronie 'pewniaków’ do opuszczenia meczu z The Reds do momentu, aż pojawiły się fotografie z jednostek treningowych. Riccardo Calafiori to kolejny znak zapytania w szeregach Arsenalu, lecz Włoch to świeża sprawa, gdyż nabawił się urazu w wygranym 1-0 spotkaniu Ligi Mistrzów z Szachtarem Donieck i nie ma informacji, jak poważna jest to kontuzja. Problemy kadrowe nie są jednak jedyną bolączką kibiców Kanonierów, albowiem ich ulubieńcy ostatnimi czasy są raczej pod formą. Choć wyniki aż tak na to nie wskazują, ponieważ w ostatnich ośmiu meczach przytrafiła im się zaledwie jedna porażka, a dwukrotnie dzielili się punktami, tak sama gra nie wygląda tak, jak w zeszłym sezonie. Przede wszystkim kuleje defensywa, która nie jest takim monolitem jak kampanię temu, a także kreacja, która pod nieobecność Ødegaarda spadła całkowicie na barki Bukayo Saki i reszta zawodników liczy, że Anglik coś wymyśli. Szkoleniowiec Kanonierów również nie pomaga ofensywie, gdy nierzadko środek pola złożony jest z trzech defensywnych pomocników. Takie zestawienie paradoksalnie może być receptą na dzisiejszy pojedynek, gdyż jak dotąd jedyną stratą punktów Liverpoolu była porażka z Nottingham Forest, które zamurowało umiejętnie swoją bramkę i planem na mecz ograła The Reds. To z kolei może być martwiące dla postronnego widza, który zamiast emocji może otrzymać piłkarskie szachy.
Brak miejsca na tryb ekonomiczny
O wynikach Liverpoolu w tym sezonie powiedziano już niemal wszystko. 11 zwycięstw w 12 spotkaniach we wszystkich rozgrywkach, najlepsza defensywa ligi oraz czołowa ofensywa. Przed tygodniem, w meczu z Chelsea, udanie rozpoczęty trudny terminarz, jaki czeka na The Reds w najbliższych tygodniach. Nie sposób jednak przeoczyć zmiany, którą już zdążył zaimplementować Arne Slot, a jaka odróżnia go od Jürgena Kloppa. Mowa o pewnym szczególe w stylu gry, a który przejawia się wielokrotnym zmniejszaniem tempa gry w trakcie meczu. Liverpool Kloppa to była nieustanna intensywność, a obecny kształt The Reds zdaje się być hybrydą pomiędzy zabójczym pressingiem a chłodną kalkulacją. Czasami, jak na przykład w ostatnim meczu z RB Lipsk, przybiera to obraz nieco szczęśliwego zwycięstwa, które absolutnie tak nie powinno wyglądać, gdy spojrzy się w statystyki. Liverpool słabo wszedł w mecz, podobnie jak z Chelsea, ale po kilkunastu minutach odzyskał kontrolę, zdobył bramkę i powinien dołożyć kolejne. Nie udało się wykorzystać sytuacji i druga połowa była mocną nerwówką na własne życzenie, bo znów, długimi fragmentami, zawodnicy Arne Slota wyraźnie grali z rezerwą, tak, aby dociągnąć do końca z pozytywnym wynikiem bez większego wysiłku. Przez cały mecz uzbierałoby się łącznie z pół godziny optymalnej dyspozycji przyjezdnych. Owszem, jest to taktyka, która odróżnia wielkie zespoły od reszty, że potrafią tak zarządzać spotkaniami, by na te najważniejsze być w stu procentach gotowymi, jednak w przypadku Liverpoolu, który wciąż jest pewną niewiadomą, budzi to delikatne wątpliwości, które rozwiać mogą najbliższe tygodnie i seria najtrudniejszych spotkań z Arsenalem, Realem Madryt i Manchesterem City na czele.
Choć po wczorajszym El Clasico kibice piłki nożnej są niesamowicie rozpieszczeni widowiskiem, które odbyło się w Madrycie, dzisiejszy hit Premier League także ma potencjał, aby zachwycić niejednego widza. Pomimo wielu wątpliwości do składu osobowego obu drużyn, a także nastawienia poszczególnych ekip, pewne jest, że czeka nas pojedynek na najwyższym poziomie, którego start już o 17.30.
Mikołaj Sarnowski