Damian Czykier czwarty na mistrzostwach świata w biegu na 110 m przez płotki. I my w Polsce będziemy pewnie jeszcze przez wiele lat tę noc wspominali z radością. Jednak to, co poprzedziło ten bieg, we mnie jako w kibicu sportu w ogóle wywołuje duży niesmak.
Nie mam tutaj zamiaru umniejszać Damianowi – sam awans do finału mistrzostw świata na tym dystansie był niemal nieosiągalny dla naszych rodaków (dokonał tego w 1997 roku Artur Kohutek, który na starcie finałowego biegu w Atenach nie stanął). Nawet gdyby wystartowali w dzisiejszym finale Hansle Parchment (kontuzja podczas próbnych startów) oraz Devon Allen (falstart) i prawdopodobnie przybiegli do mety przed Damianem, szóste miejsce to nadal byłby fantastyczny rezultat. Ale musisz mi, Damianie, wybaczyć, bo choć bardzo bym chciał, nie potrafię się cieszyć z twojego czwartego miejsca tak bardzo, jak bym się pewnie cieszył z tego szóstego. Czy nawet piątego.
Bo nie o kontuzji Parchmenta chcę tu pisać. To jest tylko kolejny dowód na to, że ludzkie ciało stawia pewne ograniczenia, czasem w najgorszym dla człowieka momencie, ale na tym polega sport – na walce z samym sobą. Którą się czasem przegrywa w taki sposób. Walka z rywalami jest, w mojej opinii naiwnego idealisty, tylko dodatkiem, który pozwala nam odkrywać nowe własne ograniczenia i motywuje do ich pokonywania. Żeby jednak ta walka była w miarę możliwości uczciwa i żeby też dodatkowym motywatorem była rozemocjonowana publiczność, wymyśla się przepisy.
Komentując dziś nad ranem ten bieg musiałem się mocno gryźć w język, żeby nie używać inwektyw pod adresem twórców przepisu o dozwolonej reakcji startowej (wynosi ona 0,1 s po strzale startera). Bo to nawet nie jest wina twórcy tego przepisu – w czasach, gdy ten zapis wprowadzono do regulaminów rywalizacji lekkoatletycznej, była to rozsądna granica. Ale o tym, że jest to w dzisiejszych czasach przepis nieżyciowy, mówimy nie po raz pierwszy. I nie po raz pierwszy tej nocy przekonaliśmy się o tym podczas finału biegu na 110 m przez płotki, gdy Devon Allen, trzeci najszybszy na tym dystansie w historii człowiek, uzyskał reakcję 0,099 s – najwyższą niedopuszczalną. Wcześniej podobne wyniki (powyżej 0,09 s) uzyskały półfinalistki biegu płaskiego na 100 m – Julien Alfred i TyNia Gaither. O ile zawodniczka z Saint Lucii wydawała się pogodzona i, faktycznie, gołym okiem było widać szybszą jej reakcję od rywalek, o tyle sprinterka z Bahamów miała już większe wątpliwości. A fakt, że tej różnicy nie było widać tak naprawdę nawet na powtórkach w zwolnionym tempie, tylko te wątpliwości mógł pogłębić. Liczby na aparaturze były jednak nieubłagane, tak jak i sędziowie – w tej sytuacji najmniej winni, bo oni stoją na straży przepisu.
Przepisu, który popsuł nam widowisko. Owszem, nam, Polakom, osłodził je Damian, który w tych okolicznościach do ostatnich metrów walczył o medal z Hiszpanem Martínezem. Ale kibice liczyli tu na jeszcze bardziej zaciętą walkę. Może na rekordy? Skoro poziom wytrenowania rośnie, skoro badania naukowe potwierdzają, że reakcja na strzał startera szybsza niż 0,1 s jest możliwa, to dlaczego musimy tracić te dodatkowe emocje?
Jeżeli doszliśmy do momentu, w którym zawodnicy są w stanie uczciwie, a nie „przechytrzając” startera, wystartować wcześniej niż ta 0,1 s, to jak oni mają się teraz zachowywać w blokach startowych? Celowo opóźniać swój start, żeby uniknąć dyskwalifikacji? A może powinniśmy odejmować 0,1 od wszystkich rezultatów? Bo ten czas nie wynika ze słabości reakcji zawodnika, tylko z przepisu, który, jak widzimy, zaczyna robić więcej szkód niż pożytku.
Dzisiaj na bieżnię w Eugene zwrócone były oczy całego świata. Sytuację widzieli nie tylko ci, którzy o bezsensowności trwania przy przepisie wiedzą od dawna. Nie tylko ci, którzy do jego zmiany podchodzili jak pies do jeża – albo nawet uważali, że on się wciąż sprawdza. Dzisiaj 0,1 s zyskała zapewne grono wielu przeciwników wśród kibiców, którzy sport oglądają „od święta” – a mistrzostwa świata w lekkoatletyce również do tych świąt się zaliczają. I dzisiaj nie zrozumieli, dlaczego oni falstartu nie widzą, a jeden z najlepszych zawodników na świecie zostaje wykluczony. Część z nich może się już teraz odsunąć od sportu – i tego się już nie da naprawić. Ale można uratować kolejnych, którzy przy następnych mistrzostwach (a te już za rok w Budapeszcie) usiądą przed telewizorami i będą chcieli oglądać herosów łamiących ograniczenia własnego organizmu, a nie wpakowywanych w sztucznie tworzone przez innych.
Autor i foto: Wojciech Nowakowski