Od zakończenia debiutującego w żużlowym kalendarzu Speedway of Nations minął tydzień. Dopiero najbliższe miesiące, a może nawet lata pokażą co ten turniej zmienił lub czego nie zmienił w świecie czarnego sportu. Samą imprezę i przyświecającą jej idee należy rozpatrywać z pozytywnej strony, choć system i formuła tej rywalizacji wymaga pewnych zmian, o czym pisałem w ostatnim felietonie. Emocje pewnie już opadły, bo cały świat jest zafiksowany na punkcie Mundialu, a kibice żużlowi wrócili do realiów polskiej PGE Ekstraligi. Nie zmienia to faktu, że kilka słów po tak zwanym SoN trzeba poświęcić też Polakom, czyli tym, którzy mieli to rzekomo wygrać. Los chciał, że nie wygrali! Czy to powód do roztaczania dramatu? Absolutnie. Obawiam się jednak, że ten turniej nie przyjmie się tak szybko w kraju nad Wisłą. Czas to zmienić Drodzy Rodacy, bo przez najbliższe lata raczej będziemy na niego skazani.
Z dziennikarskiego obowiązku przypomnę, że reprezentacja Polski w składzie Maciej Janowski, Patryk Dudek i rezerwowy Maksym Drabik zajęła w dwudniowym finale Speedway of Nations trzecie miejsce i zgarnęła brązowy medal. Biało-czerwonym kompletnie nie wyszedł pierwszy dzień rywalizacji, po którym zajmowali przedostatnie miejsce, ex aequo z Australijczykami. Na drugi dzień wyciągnęli wnioski i żwawo, choć nie bez problemów, cisnęli do przodu. Finalnie przebili się do barażu, ale tam nie mieli o co jechać, bo wykluczony za ruszenie się na starcie i otrzymanie drugiego ostrzeżenia został Patryk Dudek. Maciej Janowski nie miał szans, aby zdziałać coś w pojedynkę, no chyba że by się rozdwoił. Fakty powszechnie znane i w dziennikarskim przekazie na trzysta dwadzieścia osiem sposobów przerabiane.
Wszyscy (nie)jesteśmy trenerami
Po zawodach czegoś uczepić się jednak trzeba było. Jak nie na regulamin, to psioczono na dobór podstawowego składu. Pół narodu stało się wybitnymi doradcami, a może nawet następcami Marka Cieślaka. W sumie nie wiem skąd moje zdumienie. Przecież to sportowa norma. Ciągle dziwi mnie tylko, że komuś się jeszcze chce. Jak widać, pewne rzeczy nie wychodzą z mody. Wydaje mi się, że gdyby nasz „Narodowy” powołał na te zawody takiego Mariusza Puszakowskiego i dajmy na to Marcina Jędrzejewskiego – z całym szacunkiem dla obu Panów i ich osiągnięć z minionych sezonów – to wtedy można by mówić o drobnym zaniedbaniu. Jednak w sytuacji, gdy szkoleniowiec powołuje dwóch najlepszych polskich zawodników w stawce zmagań o tytuł Indywidualnego Mistrza Świata, którzy dobrze się dogadują, notują świetne wyniki na Stadionie Olimpijskim, a jeden z nich jest rodowitym wrocławianinem, to czy można to traktować jako błąd? Wątpię. Prawda jest taka, że dobór polskiego składu na SoN było wyzwaniem porównywalnym ze wspinaczką na Mount Everest. Szeroka kadra i wyrównany poziom najlepszych zawodników nie ułatwiały sprawy. Podejrzewam, że nie jeden z doradców prędzej narobiłby w szanowne porcięta niż dokonał trafnego wyboru.
Paskudna optyka
Polacy rzecz jasna robili we Wrocławiu co mogli, ale odnoszę wrażenie, że radości z tego speedway’a to jednak nie czerpali. Od samego początku nastroje były raczej minorowe, a miny nietęgie. Powód? Ciążyła na nich presja, co najmniej tak wielka jak dystans dzielący Wrocław od Władywostoku. Wydawało się, że szli na te zawody niemal jak na skazanie, jakby przewidywali, że mogą stanąć naprzeciw wszystkiego najgorszego. Brakowało tylko stwierdzeń żywcem wyjętych z ust Roberta Kempińskiego – Jak nie wygramy, to nas zabiją. Ale to tylko kropla w morzu powodów. Optyka przyjęta przez sporą część polskiego środowiska żużlowego działała zniechęcająco. Próżno było szukać zacięcia, werwy i energii, czy szczerej chęci pokazania, że w parach też damy radę. Zamiast tego była nerwówka i strach rysujący się na twarzy. W wywiadach padło sporo krytycznych słów. Nie oczekuję pochwał, jeśli komuś się coś nie podoba, ale przychodzi taki moment, że trzeba zakasać rękawy i zasuwać ile można, zostawiając całą otoczkę hen daleko z tyłu. Tego Polakom chyba troszeczkę zabrakło.
Odnoszę wrażenie, że spore grono ludzi patrzyło na te zawody przez pryzmat krzywdy, którą wyrządzono nam, zabierając Drużynowy Puchar Świata, czyli format, który w ostatnich latach był dla nas prawdziwą kopalnią złota. Nie twierdzę, że tak nie jest, tym bardziej, że słynnego DPŚ-u przez długi czas możemy już nie zobaczyć. Mimo tego, nadal uważam, że Speedway of Nations miał przede wszystkim uruchomić mniej znaczące żużlowo kraje, a nie uderzać w Polaków. Cel to umożliwienie słabszym nacjom jakiejkolwiek rywalizacji na arenie międzynarodowej. Nie zmienia to faktu, że ewentualna rezygnacja z Drużynowego Pucharu Świata będzie równie wielkim błędem, jakim przed laty była rezygnacja z Mistrzostw Świata Par. W tym miejscu jestem w stanie zrozumieć Polaków, bo jeśli taki trend utrzyma się w najbliższych latach, to faktycznie w seniorskim speedway’u nie będziemy mieli już okazji pokazać siły całej naszej kadry. To byłoby nie do końca w porządku. Boli jednak, że cały świat chwali inicjatywę, a my zmierzamy w drugą stronę. Boli też to, że kibice nie chcieli tego oglądać na żywo. Kolokwialnie mówiąc, frekwencja szału nie zrobiła. Na SoN nie ma się co obrażać. W samych zawodach musi być miejsce na power – i ze strony zawodników i sympatyków.
To nie dominacja
Mówiło się, że w Speedway of Nations możemy wystawić nie jeden, a ze trzy, albo i pięć duetów. Pewnie tak, a każdy z nich byłby jednym z faworytów do zwycięstwa. Zastanawiałbym się jednak, czy pewniakiem do końcowego triumfu. Tegoroczne finały pokazały, że niekoniecznie. Poza tym dowiodły, iż w takiej formule drastycznie zmniejsza się margines błędu, a w składzie dobrze mieć armatę, która jedzie pod komplet punktów. W Polsce mamy najsilniejszą ligę żużlową na świecie i szerokie grono zawodników na naprawdę wysokim poziomie. Od wielu lat dostarczamy worki medali w Drużynowym Pucharze Świata, w Drużynowych Mistrzostwach Świata Juniorów, w Drużynowych Mistrzostwach Europy Juniorów czy Indywidualnych Mistrzostwach Świata Juniorów. Te sukcesy cieszą i rozgrzewają serce, ale to jeszcze nie jest absolutna dominacja Polski na żużlowej arenie międzynarodowej – dzięki Bogu, bo nie ma nic gorszego dla dyscypliny niż monopol jednego kraju czy klubu.
Bez wątpienia to jest czas Biało-czerwonych, ale wciąż pozostaje wiele do zrobienia w Grand Prix czy SEC. Oczywiście w Indywidualnych Mistrzostwach Świata i Indywidualnych Mistrzostwach Europy „Orły” również dorzucają medale, ale na Mistrzów w obu kategoriach czekamy od 2010 roku. W historii mamy tylko dwóch Mistrzów Świata i trzech Mistrzów Europy. Polski speedway opiera się przede wszystkim na drużynie, w myśl zasady, że w kupie siła. Im mniej naszych może zjednoczyć siły na żużlowym froncie, tym więcej do powiedzenia mają rywale. W ich kadrach często zdarzają się jednostki zwane wybitnymi. Samodzielnie są wirtuozami tego sportu i potrafią ciągnąć pociąg. Brakuje im jednak masowego wsparcia ze strony kolegów. W Polsce jest natomiast wielu zawodników na naprawdę wysokim i zbliżonym poziomie, ale gdybyśmy mieli wskazać, który z nich jest najlepszy, to byłby problem. Kiedyś bez zastanowienia powiedzielibyśmy Tomasz Gollob. Teraz nie jest to już takie proste. Te spostrzeżenia potwierdza sam Marek Cieślak, który wypowiada się w bardzo podobny sposób. Ze szkoleniowcem Biało-czerwonych widziałem się w Toruniu, dzień po finale Speedway of Nations. Zagadnąłem go o sprawy ligowe, sygnalizując, że nie musimy rozmawiać o rywalizacji we Wrocławiu. Brałem pod uwagę, że Marek Cieślak może już być zmęczony wałkowaniem tego tematu, ale spotkało mnie miłe zaskoczenie. W rozmowie zorientowałem się, że szkoleniowiec bardzo chętnie wyrazi swoje zdanie na temat Speedway of Nations. Zatem oddaję mu głos.
Polsko, musisz!
Mówiąc o otoczce polskiego sportu, nie sposób zauważyć, że swoje robią też wielkie oczekiwania wobec polskich sportowców, w tym rzecz jasna żużlowców. Podejrzewam, że za spięciem emocjonalnym polskiej kadry w Speedway of Nations, w dużej mierze stała świadomość, że od nich niemal wymaga się sukcesu. Nie tędy droga, bo odbieramy tym chłopakom, a przy okazji samym sobie, radość z dyscypliny. Niektórzy sugerowali, że jeśli weźmiemy pod uwagę potencjał polskiego żużla, to brąz na Speedway of Nations jest mizernym wynikiem. Może jednak warto czerpać ze sportu większą radość i pozwolić sobie na więcej dystansu? Nie żyjmy tylko końcowym wynikiem, ale czerpmy z danej rywalizacji wszystko co się da. Przecież nie jesteśmy stuprocentowymi dominatorami żużlowego świata, co zdaje się udowodniłem w poprzednim akapicie. Oczekiwanie złota w każdej formie rywalizacji i odhaczanie go niczym produktów na liście zakupów jest absurdem. Traktujmy imprezy, w których sukcesów kreślonych złotem nie ma aż tak wiele, jako wyzwanie i możliwość pokazania swoich umiejętności, a nie jako przymus do zgarnięcia kolejnych medali. Nie każda konkurencja może być naszą flagową. Podobnie jest na Igrzyskach Olimpijskich. Nie jesteśmy w stanie bić się o medale w każdej konkurencji – choć z pewnością bardzo byśmy chcieli. Powtarzam zatem, po raz pierdyliard ósmy, że Speedway of Nations (czy też rywalizacja duetów narodowych, zwał, jak zwał) musi być jedną z konkurencji żużlowej rywalizacji międzynarodowej, a nie jej jedynym elementem. Dzięki temu każdy będzie mógł pokazać w czym jest najmocniejszy, a nad czym musi popracować. Dyscyplinę buduje RÓŻ-NO-ROD-NOŚĆ!
Baw się i zadziwiaj!
Na koniec mała dygresja. Właśnie wkroczyliśmy w okres, w którym o wyczynach polskich sportowców będzie się mówiło dużo – tym razem w kontekście piłkarzy. Na tapecie Mundial. To jest ten moment, w którym nawet ja, czyli człowiek na co dzień nie pałający wielką miłością do futbolu i nie zajmujący się tą dyscypliną od strony zawodowej, włącza telewizor przede wszystkim na mecze piłkarskie. Czasami sam się sobie dziwię, że śledzę to wtedy z taką intensywnością, choć rzecz jasna nie stuprocentową. Widocznie jest w tym jakaś magia. Przy okazji kilku spotkań zwykle przekonuję się, że po prostu warto. Z pewnością wszyscy mamy jeszcze w głowie Mistrzostwa Europy sprzed dwóch lat i bardzo dobry występ reprezentantów Polski. Osobiście byłem zaskoczony, ale też zadowolony i dumny. Nie spodziewałem się, że w dzisiejszych czasach polscy piłkarze mogą dostarczać tylu pozytywnych emocji i rozbudzać marzenia. Znawcą w tym temacie nie jestem, ale wydaje mi się, że przed rosyjską misją nie ma sensu przesadnie pompować balonika i oczekiwać nie wiadomo czego. Presja może okazać się najgorszym doradcą. Nie wymagajmy, bo nikt nie wie czy sukces sprzed dwóch lat uda się powtórzyć. Może będzie gorzej, a może będzie lepiej. Chcemy tego drugiego, ale bez napinki. Dajmy im się bawić. Niech znowu nas zadziwiają. Polsko, Ty nic nie musisz! Ty możesz! Pamiętajcie o tym. Miłych i zdrowych sportowych wrażeń dla wszystkich kibiców!
Karol Śliwiński