Zaczęliśmy porządkować żużlowe podwórko. Niedawno poznaliśmy medalistów polskiej PGE Ekstraligi i wielu innych lig europejskich. Wiemy kto sięgnął po wszelkiej maści trofea drużynowe i indywidualne na arenie międzynarodowej, a teraz czas na rozstrzygnięcia najgrubszego kalibru, czyli finał Indywidualnych Mistrzostw Świata. Tak się zastanawiam, czy gdyby pokazać tegoroczny cykl Grand Prix totalnemu żużlowemu laikowi, to zainteresowałby się czarnym sportem. Szczerze wątpię, bo zmagania o mistrzowską koronę, bardziej niż wykwintnie podane danie, przypominały kabaret nudy i niepogody. Na szczęście całość uratowała perspektywa walki o medale. Bez tego należałoby brać poduszkę i drzemać do przyszłorocznej wiosny.
Jaki tu spokój, na na na
Tegoroczny cykl Grand Prix doczekał się szumnej i opakowanej wizerunkowo zapowiedzi. Otóż w stawce mieliśmy aż pięciu zawodników, którzy w przeszłości sięgali po złoto Indywidualnych Mistrzostw Świata – Grega Hancocka, Nickiego Pedersena, Taia Woffindena, Jasona Doyle’a i Chrisa Holdera. Wcześniej bywało ich czterech, więc poczyniliśmy krok naprzód. Na dodatek aż ośmiu z piętnastu stałych uczestników cyklu, miało na koncie medal Indywidualnych Mistrzostw Świata. Pięknie, prawda? Tylko przyklasnąć, bo elitarne zmagania powinny koncentrować ludzi, którzy o prestiżowych osiągnięciach wiedzą całkiem sporo, a jednocześnie wprowadzać do obiegu rządne sukcesu „świeżynki”. Ale za tym musi iść jakość widowiska. Trudno rajcować się poczynaniami wielkich osobistości tego sportu, jeśli na torze mogą oni zaserwować emocje towarzyszące co najwyżej wędkowaniu… i to takiemu gdy ryba nie bierze.
W Warszawie, Pradze i Horsens było po prostu nudno. Negatywnie zaskoczyła przede wszystkim Dania, bo dotychczas CASA Arena była kopalnią mijanek. Komentując turniej na praskiej Markecie stwierdziłem nawet, że wolałbym przełączyć się na piłkę, a przecież nie jestem fanem i znawcą kopanej. Niewiele działo się też w Krsko. Na dobrą sprawę, już przed startem turnieju wiedzieliśmy, że tak będzie, a mimo tego gnaliśmy tam jak stado bawołów. Natomiast w Malilli, Gorzowie i Teterow, we znaki dawała się pogoda, która niemiłosiernie przeciągała widowisko. Trudno winić za to organizatorów, ale przez to dyskusja schodziła na kwestie bezpieczeństwa i sposób przygotowania toru, a w kadrze, zamiast motocykli, pojawiały się traktory i grupki dyskusyjne. W tle oczywiście wybrzmiewało nadrzędne żużlowe pytanie: Jedziemy czy nie jedziemy?
Sympatycy czarnego sportu zdążyli się do tego przyzwyczaić, ale komuś z zewnątrz może wydać się to śmieszne i mało profesjonalne. Oczywiście nie będę wbijał samych szpilek, bo zawody w Hallstavik mogły się podobać, a dobrych biegów nie zabrakło również w Cardiff. Po kosmetyce toru dało się jechać nawet w Malilli czy Teterow, ale obraz całości przysłoniły mało efektowne biegi i kontrowersyjne decyzje sędziowskie. Nie mówiąc już o krzywych liniach krawężnika czy niepotrzebnych przepychankach w parku maszyn. Taki mamy speedway.
Na ratunek… medaliści
Sprawę ratowała dramaturgia w klasyfikacji generalnej. Przynajmniej tutaj zrodziły się jakieś emocjonalne punkty zaczepienia, bo na torze było ich stanowczo za mało. Co prawda Tai Woffinden na początku sezonu wystrzelił jak brytyjska torpeda i uciekał swoim przeciwnikom, ale w pogoń za nim ruszyło gorzowskie F16, które wreszcie odpaliło silnik. Całe szczęście, bo inaczej zginęlibyśmy z nudów. W połowie sezonu wydawało się, że „Woffy’emu” można już zawiesić złoto, jednak Bartosz Zmarzlik podgrzał atmosferę i wykorzystał chwilowy spadek formy Brytyjczyka. W efekcie zredukował ponad dwudziestopunktową stratę do zaledwie dziesięciu oczek. Oczywiście chcieliśmy, żeby przed finałową rundą ten dystans był nieco mniejszy, bo to gwarantowałoby emocje do ostatnich metrów, ale nie przesądzajmy sprawy i dajmy się im bawić. W Teterow udowodnili, że zasługują na miano liderów klasyfikacji generalnej. Na Bergring Arenie wszystko rozstrzygało się przy bardzo wysokich zdobyczach punktowych. Obaj wytrzymali potężne ciśnienie i gnali jak po swoje. Wiedzieli o co jadą i nie zamierzali odpuszczać. Zobaczyliśmy gladiatorów, którzy wcześniej popełniali błędy, ale w momencie próby byli gotowi do walki o najwyższe cele. Każda sportowa narracja lubi kreślić się wokół dwóch niezwykłych bohaterów. Gollob miał swoich Crumpów i Rickardssonów, a nowe pokolenie musi mierzyć się ze współczesnymi gwiazdami dyscypliny.
Walka o mistrzostwo jest bliska rozstrzygnięcia na korzyść Woffindena, ale pamiętajmy, że na podium dają jeszcze brąz. W tym wypadku szykuje się batalia polsko-szwedzka z udziałem Macieja Janowskiego i Fredrika Lindgrena. Od kilku tygodni Panowie idą łeb w łeb, a w efekcie mają tyle samo punktów w klasyfikacji generalnej. Niedawne zmagania w Teterow również zakończyli z identycznym dorobkiem punktowym. Żaden nie odpuści, bo obaj czekają na premierowy medal Mistrzostw Świata. Co prawda mogli zdobyć go już przed rokiem, ale Janowskiemu zabrakło skuteczności pod koniec sezonu, a Lindgrenowi przeszkodziła kontuzja. W tym roku wyciągnęli wnioski, bo „Magic” jedzie znacznie równiej, a „Fredka” nie poddaje się mimo problemów zdrowotnych. Teraz będą śledzić wszystkie swoje ruchy, a potem w jednym boksie wybuchnie radość, a w drugim poleją się łzy. No chyba, że wmiesza się w to jeszcze poczciwy weteran, Greg Hancock…
Polski żużel ciułaczami stoi
Swoją drogą, Polacy zagrali na nosie prezesowi Witkowskiemu, który ochrzcił ich mianem drobnych ciułaczy i zarzucił im brak mentalności mistrzów świata. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale to stwierdzenie wypada podsumować minutą ciszy, a najlepiej dwiema. Początek faktycznie mieli kiepski, jednak z czasem odrobili straty, a teraz walczą o medale. Perspektywa Zmarzlika i Janowskiego na podium to mało? Przecież Dudek też włączyłby się w grę o pudło, gdyby nie złamał ręki. Duńczycy, Szwedzi, czy Australijczycy daliby się pokroić za takich ciułaczy. Do niedawna medale sypały się im jak z rękawa, a teraz muszą zajadać się mizerią. Niektórzy krytykują naszych żużlowców, bo nie biją się o złoto i nie składają szumnych deklaracji w mediach. Może po prostu kierują się zdrowym rozsądkiem, a do sportu podchodzą z pokorą? Nie widzę w tym nic złego.
Rozumiem frustrację, bo w naszym kraju speedway jest niezwykle rozwinięty od strony organizacyjnej i marketingowej, a my chcemy jawić się jako potęga i absolutny dominator. Tyle, że w tak złożonym i wymagającym cyklu jak Grand Prix, sukces nie przychodzi po pstryknięciu palcem. Równie dobrze ja, jako jeżdżący na wózku kibic i dziennikarz, mógłbym wymagać natychmiastowego dostosowania infrastruktury stadionowej do potrzeb osób niepełnosprawnych, bo przecież współczesna myśl technologiczna stwarza takie możliwości. Fajnie gdyby dało się od ręki, ale logika podpowiada, że to wymaga czasu. Byle nie stać w miejscu i cały czas iść naprzód. Nie zauważyłem, by nasze „Orły” rozsiadły się w fotelu i czekały na mannę z nieba. Każdy z nich pracuje na spełnienie swoich marzeń. Może kiedyś uda się to zmaterializować, ale po drodze nie trzeba o tym opowiadać wszem i wobec. Pamiętajmy, że niespodziewany i długo wyczekiwany sukces smakuje wyjątkowo, a wymuszane osiągnięcia przechodzą bez refleksji i rozgłosu.
Meta na horyzoncie
Wracając do Grand Prix, ostatnie akordy mistrzowskiej pieśni wybrzmią na toruńskiej Motoarenie. Powszechnie wiadomo, że stadion w Grodzie Kopernika zalicza się do najnowocześniejszych i najpiękniejszych żużlowych obiektów. Dla Polaków nie ma lepszego miejsca, by przeprowadzić zmasowany atak na pozycje medalowe. Biało-czerwoni aż trzynastokrotnie stawali tu na podium, a drudzy w tej klasyfikacji Szwedzi i Amerykanie mają zaledwie trzy miejsca na pudle. To jest nokaut i kopanie leżącego w jednym.
Niech finałowa runda również powali nas na deski, bo całe to Grand Prix ma w sobie jeden paskudny paradoks. Gdy jesteś na stadionie, to widzisz niesamowitą otoczkę i zaczynasz się tym ekscytować. W parku maszyn czujesz się jak w puszce z sardynkami, bo wszyscy oficjele, dziennikarze i kogo tam jeszcze matka wyśle, chcą być jak najbliżej miejsca akcji. Co chwilę mijasz się z wielkimi osobistościami tego sportu i masz wrażenie, że uczestniczysz w czymś absolutnie wyjątkowym. Potem spoglądasz na to, co dzieje się na torze i pękasz jak napompowany balon. Jeśli tego nie zwalczymy, to żużlowe Mistrzostwa Świata staną się gratką dla koneserów, którzy będą śledzić te zmagania wyłącznie z pasji i przyzwyczajenia, a nie dlatego, że im się to podoba. Smutne, ale prawdziwe…
Karol Śliwiński