I jak tu nie rozkochać się w finałach Indywidualnych Mistrzostw Polski? Od wielu sezonów nie ma w nich zdecydowanego faworyta i to zaczyna nas elektryzować. Stawka polskich zawodników jest na tyle wyrównana, że jakiekolwiek typowanie nie ma sensu. Oczywiście czasami da się coś przewidzieć, ale na końcu pewnie i tak ktoś nas zaskoczy. O to przecież chodzi. Nie ma lepszej promocji dyscypliny, zwłaszcza kiedy jest to okraszone dawką dobrego i efektownego ścigania, tak jak było w Lesznie. Warto wspomnieć, że w mistrzowskim kotle miesza się wszystko, co tylko speedway wydaje do przetrawienia. Ekstraligowcy z pierwszoligowcami i domieszką drugoligowców, starszyzna z młodością, a doświadczenie ze świeżością. Najlepsze, że na torze nie ma to znaczenia. Wszyscy są sobie równi i każdy może przetrzepać drugiemu skórę.
Definicja IMP-u…
Oficjalnie dobrze wiemy co ten IMP oznacza. Indywidualne Mistrzostwa Polski jak się patrzy. Ale nieoficjalnie postrzegam to jako Iskry, Miłość i Petardę. Iskry muszą lecieć i ma być gorąco. W takich zawodach nie da się jechać grzecznie i bez fajerwerków. Jeśli tor pozwala, trzeba korzystać z każdego skrawka i walczyć o swoje. Tu się napędzić, tam przyciąć, a w międzyczasie przecisnąć się do przodu. Na starcie mamy szesnastu chłopów, a złoto przewidziano tylko dla jednego z nich. Musi być efektownie, byle uczciwie i bezpiecznie. Tak było z Januszem Kołodziejem, który w jednym z biegów przeżył niezłe turbulencje na swoim motocyklu. Na szczęście wszystko opanował, nikomu nie zrobił krzywdy, a na dodatek wyszła z tego przyjemna dla oka akcja. W Lesznie nie brakowało dobrych biegów. Zawodnicy jeździli w bliskim kontakcie i zjeżdżali się na całej szerokości toru. Była walka na żyletki i przetasowania na samej kresce. Szkoda tylko, że oglądało to tak mało ludzi. Serio nie rajcuje Was polski czempionat? Przecież zawodnicy potrafią go konkretnie opakować i rozstrzygnąć w niestandardowy sposób. Czego chcieć więcej?
Wydaje się, że żużlowcy po prostu pałają miłością do tej rywalizacji. Całe szczęście, bo gdyby im się nie chciało, to moglibyśmy zwijać ten interes i jechać w Bieszczady. Perspektywa zostania najlepszym żużlowcem w kraju musi rozpalać zmysły. Znajdźcie zawodnika, którego nie interesowałaby walka o złoto. Niech powie to przed kamerami, albo stwierdzi, że chce jeździć z tyłu. Oni są wariatami, ale nie do tego stopnia. Najmłodsi co prawda wspominali, że mają jeszcze czas i przyjechali się tu bawić. Ale gdyby na torze wycisnęli złoto, czy jakikolwiek inny medal, to przecież braliby go oburącz i jeszcze dla pewności podtrzymywali nogą od spodu, żeby przypadkiem nie wypadł. Jakby im nie zależało, to po jakiego grzyba przechodziliby całe sito eliminacyjne? Ale szanuję takie podejście. Trochę głupio by to wyglądało, gdyby taki dwudziestoletni młokos stanął przed kamerą i stanowczym głosem powiedział: Witam Państwa, przyjechałem jak po swoje i niebawem zgarnę złoto. Najpierw warto coś zrobić, a dopiero potem opowiadać o tym światu. Ponoć krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje. Warto zapamiętać, bo byli tacy, którzy kazali naszym „Orłom” wrzeszczeć, że w Grand Prix jadą o złoto. Pytam po co? Żeby się rozczarować i rozliczać ich z niespełnionych obietnic? Lepiej się zaskoczyć, a cele trzymać przede wszystkim w swojej głowie. Silna wola i determinacja prędzej czy później pozwolą je zmaterializować i pokazać światu.
Została jeszcze petarda, bo jak inaczej nazwać stan emocjonalny, który towarzyszy zwycięzcy Indywidualnych Mistrzostw Polski? Triumfatora rozsadza od środka, a wybuch następuje na zewnątrz. Każdy reaguje inaczej. Wystarczy wspomnieć zeszłoroczny finał w Gorzowie i zwycięstwo Szymona Woźniaka. Tam były łzy radości, niedowierzanie i klucha w gardle. Przenosimy się do Leszna i mamy nowo kreowanego Mistrza, Piotra Pawlickiego. Oczywiście zaraz pojawią się głosy, że w finale nie zabrakło kontrowersji. Będą pytania, czy Zmarzlik został słusznie wykluczony, będzie zastanawianie się, co by było gdyby babcia miała wąsy i tak dalej. W takich sytuacjach najsprawiedliwiej jest powtarzać w czwórkę, tym bardziej jeśli winnego szuka się poniekąd na siłę, bo nie widać go gołym okiem. Kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci kamień. Zmarzlik trącił Pawlickiego, ale przecież składał się do łuku, więc gdzie miał jechać? Nie dostrzegłem tam determinacji. Dostrzegłem zwykły start do biegu, po którym dla kogoś zabrakło miejsca. Zdarza się. This is speedway i każdy chce się dobrać do dogodnego miejsca. Pawlicki też niepotrzebnie gestykulował i tym samym sugerował coś sędziemu. Ale decyzja została podjęta, a wyniki poszły w świat. Możemy dywagować, ale nic nie zmieni tego, że przez najbliższy rok królem polskiego żużla będzie „Piter”. Premierowy tytuł zdobył w domu, w Lesznie, przed własną publicznością. Nie mógł sobie wymarzyć lepszego miejsca na wywalczenie tak prestiżowego trofeum. W przeszłości wielokrotnie fruwał tu po płotach, gdy Fogo Unia Leszno wygrywała mecz, a teraz mógł pozwolić sobie na kolejną eksplozję pozytywnych emocji. Zrzucił kask, założył czapeczkę daszkiem do tyłu i zasuwał po „Smoku”, kłaniając się oklaskującej go publice. Na koniec ucałował tor, który poniósł go do złota. Po finałowym biegu momentalnie wpadł w objęcia ludzi ze swojego teamu. Zastanawiałem się czy zaraz go tam nie przygniotą, albo przynajmniej nie spróbują podrzucić do samej stratosfery. Takie obrazki chce się oglądać. Jedna impreza, wielu zwycięzców i skrajnie różne sposoby przeżywania sukcesu. Najważniejsze, że szczere i autentyczne. Takie są Indywidualne Mistrzostwa Polski.
Typowanie przy jajku…
Powiedziałem, że typowanie nie ma sensu? Palenie papierosów ponoć też, a jednak są tacy, którzy to robią. W sportową wróżkę czasami warto się zabawić, choć nie jestem miłośnikiem takich praktyk. W sobotę siedzieliśmy z tatą przy obiedzie. Akurat zajadaliśmy się sadzonym jajkiem z kartoflami i mizerią, więc już wiecie skąd pomysł na śródtytuł. Jak tylko uporałem się z rozlanym po talerzu żółtkiem, zapytałem go jak widzi finał IMP. Tata ledwo przełknął łychę ogórków ze śmietaną i zdecydowanie odparł, że zgarnie to Zmarzlik. No to ja dodałem, że na szczycie pudła widzę Kołodzieja. Obaj zgodziliśmy się co do prawdopodobieństwa naszych typów. Poniekąd mieliśmy rację, bo wskazani przez nas zawodnicy wjechali do finału, a po rundzie zasadniczej byli na dwóch pierwszych miejscach. Problem polegał na tym, że po finałowej gonitwie spadli na pozycje trzecią i czwartą. Brąz przypadł „Koldiemu”, a Bartek mógł oglądać podium co najwyżej z perspektywy parku maszyn. Sorry Panowie, taką mamy formułę. Mimo tego, zasługujecie na pochwałę, a nasze typy znowu można wsadzić do kosza.
No bo Wy macie w sobie to coś…
Jakiś czas temu zorientowałem się, że na naszych oczach rodzi się nowa, eksportowa wersja Janusza Kołodzieja. Awans do Grand Prix, skuteczność w PGE Ekstralidze, medal IMP i niezwykle zadziorna oraz pełna energii jazda tylko to potwierdzają. Janusz znowu jest niesamowicie zafiksowany na punkcie żużla i chce go kosztować z każdej strony. Jakiś czas temu wydawało mi się, że skupi się na pracy z młodzieżą, a swoje starty ograniczy do absolutnego minimum. Teraz widzę, że to bzdura i niesamowicie się z tego cieszę. Co do Bartosza Zmarzlika, jego umiejętności i talent to oczywistość, która nie podlega żadnej dyskusji. Nie wszystkim może podobać się jego podejście i zachowanie, ale ten chłopak ma mentalność mistrza i jest predestynowany do wielkich rzeczy. W finałach IMP najzwyczajniej mu nie idzie i jest mi go po ludzku szkoda. Jedno srebro sprzed trzech lat nie może satysfakcjonować zawodnika dysponującego takim potencjałem. Trochę przypomina to sytuację Maksyma Drabika, który sięgał już po Mistrzostwo Świata Juniorów, a na krajowym podwórku jeszcze ani razu nie był najlepszym młodzieżowcem. Zmarzlik też ma medal Mistrzostw Świata, ale w Mistrzostwach Polski brakuje mu upragnionego złota. Widocznie musi poczekać, ale cierpliwość w sporcie popłaca. Jego mentor, Tomasz Gollob, coś na ten temat wie.
Ale zaraz. Było słówko o Mistrzu, było o drugim wicemistrzu, a nawet o tym, któremu podium przeszło koło nosa. Kogoś tu chyba brakuje. Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Macieju Janowskim, który zgarnął w Lesznie srebro. Każdy kto czuje się zagubiony lub szuka transportu do domu, powinien się z nim jak najszybciej skontaktować. Kierunkowy do Wrocławia 71. Zapytacie dlaczego. Ano dlatego, że „Magic” staje się powoli specjalistą od powrotów. Na Stadionie im. Alfreda Smoczyka zaczął od zera i defektu. Niektórzy już zsyłali go do szatni i odbierali szanse na cokolwiek. Sam Maciek miał zresztą nietęgą minę. Ciekawe co wtedy kłębiło się w jego głowie. Prawdopodobnie niezwykłe samozaparcie, bo to zaprezentował potem na torze. Trzy kolejne wyścigi wygrał i awansował do barażu, a następnie przebił się do wielkiego finału. Pokazał, że w obecnej formule warto walczyć do końca. Klasyk ciśnie się na usta – Macieju, jak Ty żeś mi teraz zaimponował. Niesamowita historia, a na dodatek nie pierwsza w jego karierze. Maciek dobrze wie kiedy trzeba ruszyć do ataku. W 2015 roku w Gorzowie przez całe zawody skrzętnie gromadził dwójeczki. Dopiero w finale pokusił się o trójkę i dzięki niej zdobył pierwsze i na razie jedyne złoto IMP. Tym razem nie sparafrazuję klasyka, a nieco go zmodyfikuje – Trzeba bowiem wiedzieć kiedy na scenę WEJŚĆ, niepokonanym!
Więc chodź, pomaluj mój świat…
…ale nie na żółto i na niebiesko. W takich zawodach co najwyżej na biało lub na czarno. Albo jest dobrze i bijesz się o podium, albo jest słabo i zostajesz z tyłu. Niektórzy lubią mieszać. Ponoć to niezdrowe, ale w turnieju indywidualnym raczej nieuniknione. Raz wpadnie trójeczka, a za chwilę zero. W międzyczasie na koncie pojawi się jedyneczka, albo nawet dwójka. Tak było w przypadku Patryka Dudka i Norberta Kościucha. Krzywa na wykresie skakała z góry na dół i z dołu do góry. Byli też tacy, którzy urządzili sobie marsz z nieba do piekła, na przykład Piotr Protasiewicz i Mateusz Szczepaniak. Po pierwszej serii startów napisałem na Twitterze, że ci którzy ostatnio nie jeździli, dzisiaj akurat jadą. Obaj Panowie idealnie wpisali się w tę teorię. „PePe” właśnie zalicza swój najsłabszy sezon w polskiej lidze od ponad dwudziestu lat. Szczepaniak jeszcze kilka miesięcy temu był najskuteczniejszym zawodnikiem Nice 1.LŻ, a teraz zawodzi w barwach ROW-u Rybnik i nie zawsze łapie się do składu. Tymczasem w IMP-ie jechali jak natchnieni. Protasiewicz zakończył rundę zasadniczą na trzecim miejscu i stracił w niej zaledwie trzy punkty. Przegrał dopiero w barażu. Szczepaniak konsekwentnie kolekcjonował dwójeczki, ale zero w ostatniej serii startów przekreśliło jego szanse na miejsce w czołowej szóstce. Było tak blisko, a jednocześnie tak daleko.
Słówko też o Mistrzu Polski, a w zasadzie byłym Mistrzu. Ustępującemu z tronu Szymonowi Woźniakowi nie poszło najlepiej, ale zanadto się tym nie przejmował. Przecież wspomnień i nazwiska wyhaftowanego na Czapce Kadyrowa nikt mu nie odbierze. Pozytywne wnioski na przyszłość wyciągnęli z kolei Adrian Miedziński i Marcin Nowak. Poinformowali o tym w social mediach. Pierwszy z nich w pełni koncentruje się już na PGE Ekstralidze, a drugi najzwyczajniej w świecie cieszy się z występu w doborowej stawce. Speedway bywa jednak nieustępliwy. Taki Daniel Kaczmarek dzień wcześniej został Młodzieżowym Indywidualnym Mistrzem Polski, a w seniorskim czempionacie urwał zaledwie dwa punkty. Słowem prywaty dodam, że znacznie więcej oczekiwałem od Kacpra Woryny. Rybniczanin robi furorę na zapleczu PGE Ekstraligi, więc spodziewałem się, że leszczyński IMP potraktuje jako okno wystawowe, w którym wyeksponuje swój niesamowity kunszt. Figa z makiem, a przecież miałby do czego nawiązywać. W II połowie lat 60. minionego stulecia po medale sięgał jego śp. dziadek Antoni, a sam Kacper przed rokiem stał na drugim stopniu podium Indywidualnych Międzynarodowych Mistrzostw Ekstraligi.
Na moment wrócę jeszcze do świeżo kreowanego Mistrza Polski, Piotra Pawlickiego. O mieszaniu jasnych kolorów speedway’a z odcieniami szarości dowiedział się w ostatnim czasie całkiem sporo. Ten sezon to dla niego totalny up and down i solidny roller-coaster. Zaczęło się on kontuzji, która zabrała mu początek rozgrywek. Do ścigania wrócił w wielkim stylu i od początku czarował kapitalną jazdą. W pewnym momencie forma spadła, czego pokłosiem były nieco słabsze występy w PGE Ekstralidze i Tauron SEC oraz brak awansu do przyszłorocznego Grand Prix. Piotrek nie zamierzał się patyczkować i bez zbędnych ceregieli podsumował swoją jazdę. W wywiadzie telewizyjnym stwierdził, że nie prezentuje żadnego poziomu. Ale kryzysy są po to, żeby je przełamywać. Wysoki poziom wrócił w Lesznie, choć podejrzewam, że tylko nieliczni umieszczali go w gronie faworytów do złota. W nagrodę mógł założyć słynną Czapkę Kadyrowa. Wyjątkowe trofeum, którego inni mogą nam tylko pozazdrościć. Żaden puchar nie jest w stanie tego przebić, nie mówiąc już o sympatycznych płotkach, czy innych dziwactwach wręczanych przy okazji najważniejszych zawodów międzynarodowych. Za Czapką Kadyrowa stoi potężna tradycja i bogata historia. Może zabrzmi to mało poetycko, ale sądzę, że przez lata wchłonęła krople potu każdego Mistrza Polski, który miał okazję włożyć ją na głowę. Ciekawe ile szampana zdążyła w tym czasie przyjąć.
Szampan wieńczy dzieło…
Skoro o szampanie mowa, czas dobijać do brzegu. Musujący trunek zawsze wieńczy dzieło. Na wstępie powiedziałem, że IMP to Iskry, Miłość i Petarda. Próbowałem to uzasadnić i mam nadzieję, że ktoś poza mną zrozumiał ten misternie sklejany wywód. Na koniec dodam, że w takich zawodach przydadzą się też Inteligencja, Moc i Pasja. Na torze momentami trzeba pokazać diabła, ale bez zdrowego rozsądku i opanowania ani rusz. Konieczna jest wiedza gdzie pojechać i jak pojechać, żeby było dobrze. Musi być moc, bo trzeba punktować w miarę regularnie. Chwilowy przestój może drogo kosztować. Bez odpowiedniej mocy nie da się wygrać wyścigów rozstrzygających o medalach. No i wreszcie pasja. Bez niej nie byłoby żadnego sportowca. To nieziemska siła, która pcha go do nadludzkich czynów i masy wyrzeczeń. Poświęca się, bo sprawia mu to satysfakcję i daje poczucie spełnienia. Trzeba być potężnie zdeterminowanym, żeby rozbijać się po całej Polsce i Europie, rozszyfrowywać ustawienia sprzętu i wierzyć, że tym razem będzie dobrze. Wyraz tej determinacji dali Tomasz Dryła i Michał Widera, którzy podczas relacji telewizyjnej dzielili się szczegółowymi notatkami Adama Skórnickiego, Indywidualnego Mistrza Polski sprzed dziesięciu lat. Niesamowite co on tam wypisał, ale jakie prawdziwe i szczere. Nawet nie wiecie jak bardzo chciałbym pisać pracę magisterską na bazie takich materiałów. Na razie oddaje ołówki zawodnikom. Niech przez najbliższe miesiące kreślą swoją historię i dobijają do najlepszych w kraju. Przecież za rok znowu będzie IMP. Widzimy się na torze Mistrza Kraju!
Karol Śliwiński