W jednym z odcinków znanego serialu „Ranczo”, Solejukowa skwitowała pretensje dyrektorki szkoły prostym stwierdzeniem: „Jakby się człowiek nie obrócił, dupa zawsze z tyłu”. Podobnie jest w sporcie, gdzie na wizerunek pracuje się latami. Czasami wychodzi lepiej, innym razem gorzej, ale wystarczy najdrobniejsza wpadka, by środowisko nie dało ci spokoju. Jeśli sprawy chociaż raz zboczą z właściwego kursu, nie ma zmiłuj. Zacznie się gadanie i przywoływanie dawnych okoliczności. Czas podobno leczy rany, ale chyba nie we wszystkich przypadkach. Nie mają wyjścia ci, w których wymierzane są ciosy. Muszą przetrwać zmasowany atak, a potem robić swoje.
Trener w opałach
Popatrzmy na żużlowe podwórko. O tym jak cienka jest granica między wizerunkowym szczytem, a totalną klapą, przekonuje się ostatnio Rafał Dobrucki, trener Młodzieżowej Reprezentacji Polski i Betardu Sparty Wrocław. Żeby uświadomić sobie jak bardzo zmieniła się perspektywa, wystarczy sięgnąć pamięcią w niedaleką przeszłość. Kiedy Dobrucki wracał do pracy szkoleniowej był postrzegany jak bożyszcze. Wszyscy czekali na niego z utęsknieniem. Momentami urastał nawet do miana herosa, który pojawia się na horyzoncie i może dokonać nieprawdopodobnych rzeczy. Wejście miał rzeczywiście nie najgorsze. W zeszłym roku wjechał z drużyną do finału, choć w półfinale nie wyglądało to zbyt kolorowo. Obiecał też lepszej jakości widowiska na Nowym Olimpijskim i słowa dotrzymał. Stadion we Wrocławiu uplasował się na czele rankingu najbardziej widowiskowych obiektów. Parę miesięcy temu brzmiałoby to jak ponury żart lub scenariusz rodem z filmów science-fiction.
Problem polega na tym, że wszelkie zasługi momentalnie odeszły w zapomnienie, bo współczesna sytuacja przeraźliwie woła o pomoc. Oczekiwania we Wrocławiu sięgały bardzo wysoko, ale na siłę to można co najwyżej łyżkę złamać, a nie bić się o sukces. W tym miejscu warto puścić oczko na przykład do żużlowego Torunia. W stronę Rafała Dobruckiego kierowane są pretensję, bo dziurawy jak szwajcarski ser skład zawodzi, a w efekcie „Spartanie” odpadli z walki o złoto. Taki los trenera. Gdy się nie układa, gromy lecą przede wszystkim w jego stronę. Co było z Robertem Kempińskim czy Adamem Skórnickim? Na swój temat nasłuchali się konkretów, ale finalnie MRGARDEN GKM Grudziądz i Falubaz Zielona Góra wybroniły się z opresji, więc rozeszło się po kościach. Paweł Baran też nie zebrałby tak potężnych cięgów, gdyby Grupa Azoty Unia Tarnów utrzymała się w PGE Ekstralidze.
W przypadku Dobruckiego czarę goryczy przelała jednak jego nieobecność na finale Drużynowych Mistrzostw Europy Juniorów w Daugavpils. Zastanawia mnie na ile to była autonomiczna decyzja szkoleniowca, a na ile wymysł osób trzecich. Mówi się o ważnych sprawach rodzinnych. Nie wnikam, bo to kwestia Pana Rafała i ludzi, którzy muszą to rozsądzić. Pytanie tylko czy nie dało się tego rozegrać inaczej, by nie został po tym sporych rozmiarów niesmak? W efekcie trener musiał się tłumaczyć jak nieposłuszny uczniak, a przy okazji skazał się na docinki ze strony mediów, zawodników i kolegów po fachu. O Dobruckim mówiło się jako o potencjalnym następcy Marka Cieślaka na pozycji szkoleniowca seniorskiej Reprezentacji Polski. Jego pozycja opierała się na solidnych fundamentach, a teraz może być z tym różnie. Po ludzku szkoda, bo całe zamieszanie było niepotrzebne. Ubolewam nad tym, że przy okazji półfinałów znowu mówiło się przede wszystkim o otoczce, a nie o sportowej rywalizacji.
Skazany na nielubienie
Abstrahując już jednak od Betardu Sparty Wrocław i Rafała Dobruckiego, najbardziej przechlapane w żużlowym środowisku ma chyba Nicki Pedersen. Ktoś powie, że zasłużył, bo sam na to zapracował. W żużlu osiągnął praktycznie wszystko, ale przy okazji niejednemu zalazł za skórę. Jakiś czas temu pisałem o nim tekst do programu zawodów i stwierdziłem, że z rywalami pojedynkował się z nie tylko na torze, ale także poza nim. Używał do tego nie tylko motocykla, ale także pięści i kopniaków. To kompletna charakterystyka duńskiego wojownika. Bójki z jego udziałem przeszły do annałów speedway’a, a tylne koło zarzucane na wirażu stało się znakiem rozpoznawczym. Przez lata rozsiewał ziarna niechęci i marginalizacji, a teraz zbiera dorodne plony.
Problem Pedersena polega na tym, że wszyscy postrzegają go przez pryzmat tego, co było. Nieistotne ile dobrego by zrobił, najprawdopodobniej przeszłoby to bez większego echa, albo rozmyło się w próżni. Tyle, że w tym facecie naprawdę zaszły pewne zmiany. Zdaniem redakcyjnych kolegów z Tarnowa, interesował się losami drużyny, dbał o relacje z kibicami i częściej się uśmiechał. W jednym z biegów pięknie asekurował Patryka Rolnickiego, dzięki czemu dowieźli podwójne zwycięstwo. Wszyscy pamiętamy kapitalną radość, którą zaserwował po zwycięstwie Grand Prix Skandynawii w Malilli. Przeskoczył przez bandę i podbiegł do swojej rodziny. Przypominał Piotra Pawlickiego, fruwającego po leszczyńskich płotach. Biła od niego niezwykle pozytywna energia.
Pamiętam też jedną z relacji na jego Instastory. W przerwie międzysezonowej wybrał się do szkoły swojej córki. Zajechał swoim busem, przebrał się w kevlar i wprowadził motocykl do klasy. Z pewnością opowiadał o żużlowym fachu, a przy okazji rozdał dzieciakom gadgety. Wyobraźcie sobie jaką frajdę musiała mieć jego pociecha. Obiektywnie patrząc, to jednak nie wszystko. Mam wrażenie, że w tym roku Nicki kręci własną wersję popularnego filmu, którą dałoby się sprowadzić do tytułu „50 twarzy Pedersena”. W parku maszyn zdarzało mu się jeszcze wpadać w furię lub używać niecenzuralnych słów. Poza tym parokrotnie krytykowano go za wymuszanie upadków i nie do końca czyste zagrywki na torze. Sprzeczne obrazy cały czas mieszają się ze sobą, ale to nie jest już tak wyraziste jak przed laty. Mimo tego ocena zawodnika pozostaje niezmienna.
Łatka, którą przez lata przyszywał do siebie Pedersen, wydaje się niemożliwa do ruszenia. Jedno mnie tylko zastanawia. Żużlowcy wielokrotnie podkreślają w wywiadach, że wolą nie rozpamiętywać przeszłości. Chcą wyciągać wnioski, cały czas iść do przodu i koncentrować się na bieżących wyzwaniach. Tymczasem w odniesieniu do Pedersena nie potrafią tego zastosować. Skupiają się na obrazie, który Duńczyk namalował kiedyś, ale nie wszyscy biorą pod uwagę, że z czasem mogą zmieniać się jego odcienie. Mam wrażenie, że Pedersen działa na „kolegów” z toru jak płachta na byka. To pokazuje jak głęboko sięgają korzenie jego wcześniejszych wybryków. „Power” jest w stanie obudzić nawet najspokojniejszy wulkan. Wystarczy spojrzeć kto ostatnio startował do niego z pięściami – Greg Hancock, Tai Woffinden, Maciej Janowski, czyli zawodnicy, którzy uchodzą za opanowanych i bezkonfliktowych. O ile pierwszemu z nich akt osobistej sprawiedliwości w zasadzie uszedł płazem, to dwaj kolejni pokryli swój wizerunek delikatną rysą. Przecież nie do końca rozumieliśmy ich pretensje wobec Pedersena. Po prostu oberwał za całokształt.
Aczkolwiek jeśli już jesteśmy przy Hancocku, to jego sportowy wizerunek też wydaje się niejednoznaczny. Tak uśmiechniętych i pozytywnie nastawionych ludzi nie spotyka się zbyt często. Świetnie się z nim rozmawia i żartuje. Z drugiej strony, wszyscy wiedzą, że „Herbie” to twardy gracz, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Odznacza się nieufnością, a jak coś mu nie pasuje, to przestaje się patyczkować. Niektórzy czepiają się też jego stylu jazdy, bo mało w nim zadziorności i wyprzedzania na dystansie. Można mieć wątpliwości, ale osiągnięć nikt mu przecież nie odbierze. Widocznie to też jest przepis na żużlowy sukces. Znaleźć balans i przyjmować odpowiednią pozę, w zależności od sytuacji. Wiedzieć kiedy poświęcić się na maksa, a kiedy odpuścić.
Nie zawsze wiatr w oczy
Wracając do wcześniejszych rozważań, okazuje się, że nawet z Pedersenem da się żyć w żużlowej symbiozie. Pokazał to Tomasz Gollob, który nie pałał do niego szczególną sympatią, ale w momencie wspólnych startów dla klubu z Gorzowa, odstawił wszelkie animozje na bok. Greg Hancock też rozmawia z nim jak człowiek, co było widać przed startem pamiętnego Grand Prix Skandynawii. Przeszło nawet Matejowi Zagarowi, który swego czasu poszedł z Pedersenem na solidną wymianę ciosów. Podczas niedawnego meczu Polska-Reszta Świata na Stadionie Śląskim w Chorzowie, Słoweńca zestawiono w parze z Duńczykiem. Oszaleli? – pomyślałem sobie – Przecież oni się pozabijają. Figa z makiem. W jednym z biegów Zagar tak oglądał się za Pedersenem, jakby wypatrywał najlepszego kumpla i zapraszał go na wspólną biesiadę. Za takie obrazki kocham speedway. Żużlowcy są obłędni. To gatunek nie do podrobienia. Na torze gladiatorzy, a poza nim dzieci z piaskownicy. Dziś skaczą sobie do gardeł, a jutro klepią się po plecach.
Może i Maciej Janowski zbije jeszcze kiedyś piątkę z Pedersenem, choć na razie wydaje się to marzeniem ściętej głowy. Są takie chwile, gdy wszystko mieni się w ponurych barwach, a frustracja urasta do niespotykanych rozmiarów. To tak zwane impulsy, na które jako ludzie jesteśmy podatni. Niekiedy musimy poddać się ich działaniu, ale ważne, by nie zawładnęły nami w stu procentach. Po burzy wychodzi przecież słońce, a nazajutrz nastaje nowy dzień. Spojrzenie staje się wtedy znacznie świeższe i inaczej odbieramy rzeczywistość. Kluczowe wydaje się postrzeganie jej zgodnie ze stanem faktycznym, przy jednoczesnym machnięciu ręką na to, co było kiedyś. Tamtego nie jesteśmy w stanie zmienić, a współczesność możemy wykreować. Do złego nie trzeba się przecież przyzwyczajać. Zawsze można się mu przeciwstawić i poszukać jasnych stron. Po alkoholowej wpadce, kibice nie przestali kochać Darcy’ego Warda. Nadal pasjonowali się jego kapitalną jazdą. Podobnie będzie z Grigorijem Łagutą, który niebawem wróci po dopingowym zawieszeniu.
Karol Śliwiński