Kiedyś w telewizji emitowali teleturniej „Awantura o kasę”. Do dziś można natrafić na powtórki, ale premierowych odcinków nie nadają już od przeszło dekady. Szkoda, bo to była naprawdę wdzięczna produkcja, przy której dało się fajnie bawić. Najpierw ostra licytacja, a potem konieczność wykazania się własnymi zdolnościami i możliwościami. Problem polega na tym, że niektórzy próbują tego typu format przełożyć na szeroko rozumiany sport. Owszem, osiągnięcia jak najbardziej się przydają, ale przekrzykiwanie się o ich rangę chyba nie ma sensu. Przecież takie praktyki jawią się jako totalny absurd… i to łagodnie rzecz ujmując. Sport wymaga umiejętności doceniania jednostek, a nie porównań międzydyscyplinarnych.
Gorączka sobotniej nocy
Pierwsza sobota stycznia upłynęła pod znakiem 84. Plebiscytu na 10 najlepszych sportowców Polski 2018 roku. Jako nastoletni dzieciak potrafiłem robić sobie notatki, skrupulatnie zapisując miejsca zajmowane przez poszczególnych sportowców. W ostatnich latach oglądałem to z nieco mniejszym zaangażowaniem, a czasami zdarzyło mi się nawet pominąć transmisję, głównie z powodu deficytu czasowego. Tym razem wycyrklowałem chwilę wolnego i z ciekawością zasiadłem przed szklanym ekranem. Niektórzy mówili, że nie oglądając tego spektaklu, wiele nie stracili, ale ja mimo wszystko nie żałowałem. Zwłaszcza gdy przypomnę sobie mistrzowskie wystąpienie trenera naszych siatkarzy Vitala Heynena. Nie wiem jak długo nad tym pracował lub inni pracowali nad nim, żeby uzyskać taki efekt, ale nie dbam o to. Zrobić takie show też trzeba umieć. Ten facet ma w sobie wrodzoną ekspresję i widoczny na pierwszy rzut oka luz. Takie przynajmniej sprawia wrażenie, a jeśli tak faktycznie jest, to chłopaki mają z nim wesoło.
Wracając do samego plebiscytu, w jego blasku wytworzył się naprawdę gorący wieczór i to bynajmniej nie tylko z powodu tak wielu wybitnych osobistości skupionych w jednym miejscu, możliwości ujrzenia ociekających zwykle potem, zmęczeniem i szampanem sportsmenek w wystrzałowych kreacjach i sportsmenów w eleganckich garniturach czy wreszcie dywagacji kto dotrwa do serwowanej nad ranem cieplutkiej i zapewne przepysznej jajecznicy plebiscytowej, ale z powodu srogiej burzy, która rozpętała się nad wynikami końcowymi, a konkretnie obsadą dwóch czołowych miejsc. Dla przypomnienia, choć pewnie nie trzeba, wygrał Bartosz Kurek przed Kamilem Stochem, a zdaniem sporej grupy osób powinno być na odwrót.
No i rozpoczęło się argumentowanie i wyliczanie. Kiedyś romantycy toczyli spór z klasykami o to, czy ważniejsze są czucie i wiara, a może mędrca szkiełko i oko, natomiast teraz zaserwowano nam dysputę nad wyższością osiągnięć skoczka wobec wyczynów siatkarza. To się nazywa współczesność. W pewnym momencie zacząłem się nawet zastanawiać czemu by nie włączyć w to pozostałych nominowanych w plebiscycie sportowców? Ich osiągnięcia – może nie tak spektakularne, rozdmuchane, rozpamiętywane i zintensyfikowane, ale czy to znaczy że gorsze? Szybko doszedłem do prostego wniosku. Po co zaprzątać sobie tym głowę? Skoro sukcesy się pojawiają – i to na różnych polach – to nie lepiej się z tego cieszyć? Widocznie nie, ale kto powiedział, że ja się na tym znam?
O dwóch takich, co skradli nasze serca
Sedno sprawy polega na tym, że porównywanie różnych dyscyplin i osiągnięć jest jak zestawianie mrówki ze słoniem. Próba zrobienia tego dobrze i rzetelnie zapewne skończy się podobnym odczuciem, jak to, które towarzyszyło podczas lekcji matematyki w szkole, gdy starano się nam wytłumaczyć rozpisane na całą tablicę równania czy inne tego typu ustrojstwa. Czy to oznacza, że mamy zrezygnować z takich praktyk? Niekoniecznie, o ile nie będziemy traktować tego jako absolutnej wyroczni, bo przez to efekt momentami bywa marny. Oczywiście wiem, że w całym tym sporze, tudzież konstruktywnej dyskusji, jak kto woli, nie chodziło tak naprawdę o wyższość Stocha nad Kurkiem i na odwrót, bo spore grono osób z zapartym tchem oglądało poczynania obu tych Panów i było z nich dumne. Finalnie trochę jednak tak wyszło, jakby niektórzy starali się zakryć dokonania jednego z nich, po to, by wyartykułować wyczyny drugiego. Po raz kolejny pytam po co? Przecież mamy do czynienia z facetami, którzy stali się specjalistami od pirotechniki. Stoch latał jak rakieta, a Kurek walił w piłę, zamieniając ją w petardę.
Co prawda w oczy rzucił mi się jeden z tweetów, który głosił jakoby wyniki plebiscytu świadczyły o niższej wadze złota olimpijskiego i całej litanii innych potężnych osiągnięć wobec Mistrzostwa Świata i tytułu MVP turnieju. Idąc tym tropem, dojdziemy do wniosku, że Mistrzostwo Świata w strzelectwie czy triumf w Tour de Pologne są mniej ważne od tytułu króla strzelców w Bundeslidze. Jaki to ma sens? Powiem krótko, bo cały ten temat i tak został za bardzo rozdmuchany, a przy okazji przetrząśnięty jak zaplamiona koszula w pralce. Stoch i Kurek mieli w pewnym sensie pecha. W jednej chwili urośli dwaj sportsmeni, którzy niemalże na maksa wykorzystali stojące przed nimi szanse. Skoczek z Zębu miał ich nieco więcej, bo taka jest specyfika jego dyscypliny, ale czy to wina Kurka, że w jego profesji nie ma Turnieju Czterech Siatek, Mistrzostw Świata w Lotach do siatki czy turnieju Volleybal Seven? Tak samo to nie Stocha wina, że jego nieprawdopodobne wyczyny miały miejsce długo przed siatkarskimi Mistrzostwami Świata, a gala odbywała się pod egidą stacji miłującej się w siatkówce.
Za jego wyczyny należy mu się nie jedna, a pięć statuetek. Jednak z drugiej strony, gdyby Kurek przegrał, też mógłby stwierdzić, że przecież nieprędko nadarzy się okazja do powtórki takich osiągnięć, a tymczasem na drodze do zasłużonej statuetki wyrósł niesamowicie konkurencyjny rywal. I co? Sytuacja patowa. A może chodziło o coś jeszcze innego. Stoch, skacząc tak wyśmienicie przez ostatnie miesiące, być może za bardzo rozpieścił rodaków, z kolei Kurek wyskoczył jak diabeł z pudełka i to w momencie, gdy wydawało się, że Reprezentacja Polski może znaleźć się na tym turnieju w ciemnej… alejce. Tak naprawdę wolałbym schować tę i wiele podobnych teorii do kieszeni, bo zajmowanie się nimi jest tylko stratą czasu. Sportowcy zaraz wrócą na areny swoich zmagań i kto wtedy będzie pamiętał o wynikach plebiscytu? Podpowiem – niewielu.
Każdy plebiscyt odznacza się tym, że zapewnia wyniki… jakieś wyniki, które ze sprawiedliwością mają niewiele wspólnego, bo jak miałyby mieć, skoro podstawowym czynnikiem decyzyjnym jest ludzki subiektywizm? Jakby nie patrzeć, ktoś będzie zadowolony, a ktoś zrozpaczony. Wielu uzna końcowe rezultaty za zaskakujące. W przeszłości wygrywał chociażby Robert Kubica. Dla niektórych wybór nie do zaakceptowania, bo nie był Mistrzem Świata Formuły 1, baa ani razu nie zajął miejsca w czołowej trójce klasyfikacji generalnej. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę perspektywy rozwoju młodych kierowców w naszym kraju, a raczej ich brak, to wyczyny Polaka wydają się kapitalne, a nagroda jak najbardziej zasłużona. Z drugiej strony, Tomasz Gollob całe żużlowe życie czekał na Mistrzostwo Świata, a jak już je zdobył, to w plebiscycie zajął drugie miejsce, bo wyrosła mu konkurencja w osobie Justyny Kowalczyk. Gdzie tu logika? W sporcie tak naprawdę nie ma dla niej miejsca.
Scenariusze „naprawcze”?
No to może jakaś metodologia, żeby nieadekwatne rozstrzygnięcia odeszły do lamusa? W dyscyplinach naukowych sprawdza się to doskonale i pozwala zbadać praktycznie wszystko. Licencjat już napisałem, natomiast teraz zabieram się za magisterkę, więc coś na ten temat prawdopodobnie wiem. Wypracowanie metodologii fachowo nazywają konceptualizacją i operacjonalizacją, czyli po ludzku mówiąc, określasz co badasz i jak będziesz to robił. Jednakże podobnie jak w plebiscytowym glosowaniu, to jest dość subiektywna decyzja. Jak sobie zaplanujesz, tak będziesz badał, byle tylko konsekwentnie, aż do końca.
Jest jeszcze coś takiego jak Układ SI. Kiedyś na fizyce o tym wspominali, ale to było dawno, więc wybaczcie jeśli będę nieprecyzyjny. Kojarzę, że mamy tam do czynienia z metrami, kilogramami i jeszcze kilkoma innymi formami pomiaru. Może zatem wprowadzić jakąś jednostkę sportową? Na przykład za Mistrzostwo Olimpijskie pięć punktów, za tytuł Mistrza Świata cztery punkty, a za czempionat europejski trzy punkty. Do tego dwa punkty za zwycięstwo prestiżowego turnieju, a jeden punkt za zdominowanie rozgrywek ligowych. A co ze sportami nieolimpijskimi? Przedstawicielom takich dyscyplin mówimy do widzenia czy wprowadzamy skomplikowane przeliczniki, pokroju tych za wiatr w skokach narciarskich? To dopiero byłby kosmos, a może nawet Armagedon. Tyle, że taki system raczej mijałby się z celem. Gdzie zabawa związana z głosowaniem i wybieraniem, skoro wszystko można obliczyć? A co jeśli ktoś by się podczas tych rachunków wykoleił? Strach pomyśleć. Może dochodziłoby do oprotestowania takich plebiscytów?
W zasadzie to już nieważne. Na samym końcu przyszedł mi do głowy najbardziej rewolucyjny pomysł. Ta myśl spadła jak bomba, a przy okazji rozsadziła wszystkie pozostałe. Aż sam się jej przestraszyłem. A może by tak nagradzać wszystkich nominowanych sportowców, tak po prostu za nieprzeciętne i wyróżniające się na tle konkurencji osiągnięcia w minionym roku kalendarzowym, bez przypisywania ich nazwiskom cyferek, wprowadzających określoną gradację? Eureka! Jakież to proste, a poza tym znacznie bezpieczniejsze. Okazuje się bowiem, że klasyfikowanie może stać się potężnym zapalnikiem. Ale gdzie tam. Przecież tak się nie da, zatem szybko budzimy się z rozgrzewającego zmysły snu i wracamy do rzeczywistości. Bo rankingi są iście telewizyjne, tak bardzo medialne, dające tak wiele punktów zaczepienia, no i potrafiące kreować tyle dramaturgii w ustalaniu końcowej kolejności. Poza tym dochodzi tradycja. Taki urok plebiscytów, że ich wyniki są tylko umowne i trudne do zweryfikowania. Poza tym przypominają trochę klasyczne wybory. Niby głosować może każdy, ale na końcu zadowolona będzie tylko część elektoratu. Taki mamy świat. Dlatego przyda się do tego wszystkiego potrójna dawka dystansu, a może nawet więcej. W tym wypadku przedawkowanie na pewno nie zaszkodzi.
Równość w obliczu różnic
Ale żeby nie pozostawać w oparach tego iście moralizatorsko-filozoficznego wywodu, na zakończenie polecam rzucić okiem na doskonałą fotkę „Bartoszów dwóch”, czyli Kurka i Zmarzlika, która pojawiła się niedawno w social mediach. Jeden wielki jak… siatkarz, drugi drobny jak… żużlowiec. Kontrast widoczny gołym okiem. To dopiero byłby rarytas zobaczyć tego pierwszego układającego się na motocyklu przed startem do wyścigu żużlowego czy tego drugiego, próbującego wyskoczyć do bloku lub ataku. Ale teraz już na poważnie. To niepozorne zdjęcie wyraża esencję szeroko rozumianego sportu. Różnice są czymś naturalnym, jednakże cel jest jeden – osiągnąć spełnienie, robiąc to, co się kocha. Każda dyscyplina ma inną charakterystykę, a przez to stwarza więcej lub mniej szans na pokazanie się z dobrej strony, co nie zmienia faktu, że wszelkie formy rywalizacji zasługują na uznanie. Nawet jeśli jesteś e-sportowym Mistrzem Świata lub osiedlowym czempionem w rzucaniu młotkiem na odległość.
Wszyscy sportowcy oraz towarzyszący im ludzie z najbliższego otoczenia najlepiej wiedzą ile wysiłku i wyrzeczeń wymaga dojście do określonego poziomu, rozwijanie się i stawianie sobie kolejnych celów. Tak jest w przypadku piłki nożnej, siatkówki, sportów zimowych, żużla, strzelectwa, lekkoatletyki, kolarstwa i tak dalej, wymieniając w nieskończoność. W plebiscytach pojawiają się najlepsi, bo tak jest to skonstruowane, ale miara sukcesu jest zjawiskiem znacznie bardziej złożonym. Dla jednego znaczy to żyłowanie rekordów i gonienie legend, drugi chce wejść na szczyt po raz pierwszy, trzeci marzy o powrocie po paskudnej kontuzji, a czwarty po prostu chce rywalizować z innymi, nie licząc na znalezienie się w pierwszym szeregu. Dzięki realizowaniu swoich pasji i stawianiu czoła aspiracjom, sportowcy mogą stać się częścią wyjątkowego sportowego towarzystwa, a przy odrobinie szczęścia, poczuć uznanie środowiska. To są elementy, które najbardziej ich rajcują. Jeśli pojawiają się nagrody, to spora część atletów o sobie myśli na samym końcu. Przecież Bartosz Kurek zadedykował swoją statuetkę całej drużynie, Kamil Stoch miał na uwadze sztab szkoleniowy, a jeszcze cieplejsze słowa skierował w kierunku swojej żony Ewy.
No to teraz zadanie dla nas – kibiców, dziennikarzy i pasjonatów. Mieć w głowie najważniejsze osiągnięcia i osobowość danego człowieka, które przecież zbudowały jego sportową pozycję, a jednocześnie przymknąć oko na wirtualnie kreowane rankingi i nie dać się im zawładnąć. Prawdziwa wartość skrywa się hen daleko ponad nimi. Fajnie jest być wyróżnionym, ale miejmy też na uwadze tych, którzy nie do końca mogą się przebić, choć napracowali się równie mocno, co sportsmeni z czołówki. Dlatego też wszelkie czynniki, które determinują takie plebiscyty, jak popularność danej dyscypliny, jej wizerunek i opakowanie medialne oraz medium tworzące transmisję telewizyjną, warto mieć głęboko w… nosie, a jednocześnie swoje wiedzieć i się tego trzymać. Tego z całego serca życzę nie tylko w Nowym Roku, ale tak w ogóle… na co dzień. Do mnie też nie przemawiają takie praktyki jak medialne lansowanie, tendencyjne wywiady czy ucinanie czyjeś wypowiedzi w połowie być może kluczowego zdania, ale cóż my zwykli śmiertelnicy możemy z tym zrobić? Z tego co wiem, z żywiołem jeszcze nikt nie wygrał.
Karol Śliwiński