W Anglii, kolebce konserwatyzmu za sprawą ichniejszego Edmunda Burke’a, wymyślili niegdyś bardzo chwytliwe hasło, oddające w pewien sposób tę ideologię: należy zmieniać tylko to, co należy zmieniać. Dlaczego więc zmieniono skoki narciarskie?
Wprost niewiarygodnym jest fakt, jak niesamowitą popularność osiągnęły w Polsce skoki narciarskie na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Warto przytoczyć, że do dziś najpopularniejszą transmisją w historii polskiej telewizji jest konkurs olimpijski w Salt Lake City, gdzie medale zdobywał Adam Małysz – licznik wybił nieco ponad dwadzieścia milionów telewidzów. Pozostałe pozycje z czołówki również w większości okupują ludzie z nartami, na przemian z wyczynami naszych piłkarzy na EURO 2012. Meldujemy się w roku 2023, a skoki wciąż są popularne. Już nie tak jak kiedyś, podobnie zresztą jak wszystkie inne transmisje, czego źródła można upatrywać w przemianach społecznych, rozwojem Internetu, większą liczbą bodźców, z których możemy na co dzień czerpać. Kiedyś – piłka z kolegami, Bazar Różyckiego i Małysz przy niedzielnym obiedzie. Dziś – przy obiedzie towarzyszy nam raczej pokrzykujący coś ze smartfona MrKryha. Nie można jednak całej odpowiedzialności przerzucać na postęp (choć pamiętajmy, postępuje również głupota). Gdy zapytałem jakiś czas temu mojego przyjaciela, dlaczego przestał śledzić naszych skoczków, w odpowiedzi usłyszałem, że już prędzej woli czytać Hegla na wtorkowe zajęcia. Kurtyna.
Niegdyś Marek Hłasko zapytany, jaką rolę wyznaczył dla siebie w literaturze, rzekł: „rolę świadka procesu przeciw człowiekowi”. My wszyscy, jak tu siedzimy, od lat jesteśmy świadkami zorganizowanego morderstwa skoków narciarskich. Postępującego i degradującego tę dyscyplinę coraz niżej, niezależnie od trwających wciąż sukcesów naszych reprezentantów. Możemy próbować oszukiwać siebie i innych, że to wynik dorastania, starzenia się i w rezultacie mniejszego zainteresowania zawodami. Biorąc jednak pod uwagę rosnącą popularność innych sportów, także wśród ludzi mających lat więcej niż dwanaście, taka argumentacja zdaje się mieć istotne braki. Fakt jest niepodważalny – skoki narciarskie za sprawą przeliczników punktowych stały się, niczym za machnięciem czarodziejskiej różdżki, absolutnie nieczytelne i nieprzystępne dla przeciętnego widza. Pamiętajmy, że wzoru przeciętnego widza nie stanowi 24-letni studenciak oglądający zawody przed komputerem ze statystykami na drugiej karcie, a raczej starsza pani na emeryturze, która chciałaby pojąć, dlaczego ten, który skoczył 10 metrów bliżej jest liderem. Aż strach pomyśleć, jak ta czytelność wygląda na żywo, pod skocznią.
Niezwykle ujmujące jest, jak z takim stanem rzeczy radzą sobie komentatorzy – wyraźnie nastąpił podział na komentatora pierwszego i drugiego – analityka, który zajmuje się głównie rozczytywaniem spływających punktów za noty, wiatr i belkę. Jak mniemam, ma to w założeniu zapobiegać powstawaniu kolejnych perełek pokroju „Szarana Matematyka” – szkoda, że organizatorzy zmuszają sprawozdawców do podobnego gimnastykowania przed mikrofonem.
Przeliczniki skutecznie skomplikowały coś pasjonująco prostego i przyjemnego w odbiorze. Zjechanie z górki, wybicie się i mistyczny, kilkusekundowy lot. Piękne i urzekające. Niestety, spokój widza zakłócony jest przez opracowane algorytmy, powodujące, że atmosfera po próbie danego zawodnika przypomina raczej Wall Street niż Bischofshofen. Umówmy się – to nawet nie jest sprawiedliwy system. Punkty za wiatr sprawdzają się najlepiej wtedy, gdy nie są praktycznie w ogóle potrzebne – podczas konkursu odbywającego się w równych warunkach, z lekkimi wahaniami powietrza. Gdy jednak oglądamy prawdziwą loterię i ktoś po huraganie pod narty, musi nagle zmagać się z tylnymi podmuchami, wzory tęgich głów ponoszą sromotną klęskę, nie będąc w stanie w żaden sposób zrekompensować nieudanego skoku. Dodajmy do tego manipulowanie belką, „pokerowe” zagrywki trenerów i inne wymysły, które sprawiają, że przejrzystość zawodów ląduje gdzieś na buli i mamy świetny przepis na dramat. Sytuacji nie ratuje nawet za bardzo zielona linia, która już po skoku ulega modyfikacjom wraz z rekalibracją algorymtów.
Technologizacja w FIS postępuje – od jakiegoś czasu możemy oglądać buźki zawodników, nawet robiących śmieszne miny i pozy. Mógłbym jednak bez zawahania oddać te cuda nowoczesności w zamian za powrót do tradycji, do ery sprzed Vancouver, kiedy daleko znaczyło daleko. Skoki narciarskie nigdy nie były i nie będą sportem w pełni sprawiedliwym, tak zresztą jak samo życie. Przestańmy oszukiwać się, że matematyka jest w stanie temu zaradzić i zwróćmy tej dyscyplinie należną jej naturalność, dzięki której podbiła serca kibiców. W przeciwnym razie, historia oceni morderców.
Piotr Mendel