Felix Gall w pięknym stylu wygrał 17. etap tegorocznego Tour de France. Triumf Austriaka oraz świetna jazda Rafała Majki w ucieczce zostały jednak przykryte przez to, co działo się wśród liderów – Tadej Pogacar zmagał się z ogromnym kryzysem i stracił szansę na końcowe zwycięstwo w wyścigu.
W środę kolarze musieli zmierzyć się z bezsprzecznie królewskim etapem tegorocznej Wielkiej Pętli. 165 kilometrów prowadzące przez Col des Saisies, Cormet de Roselend, czy Col de la Loze (dach wyścigu i podwójnie punktowany podjazd) przyprawiały o ból głowy na sam widok mapy odcinka. Rywalizacja kończyła się natomiast w Courchevel, po zjeździe z ostatniego wzniesienia.
Od porannej kawy wszyscy sympatycy kolarstwa zadawali sobie tylko jedno pytanie – w jakiej dyspozycji będzie Tadej Pogacar? Słoweniec został podczas wtorkowej jazdy indywidualnej na czas prawdziwie znokautowany przez największego rywala, Jonasa Vingegaarda. Aby zachować szansę na włożenie żółtej koszulki na Polach Elizejskich, Tadej musiał wziąć się za odrabianie strat w środę. Do końca pozostały bowiem już tylko dwa etapy, na których mógł nadrobić czas nad Duńczykiem.
Początek etapu dawał nadzieję na wielkie emocje. Drużyna UAE Team Emirates jechała niezwykle aktywnie, ewidentnie mając plan na rozegranie etapu. Tuż po starcie upadek zaliczył jednak sam Pogacar, co mocno przekreśliło play jego drużyny, która musiała zaprzestać rozsiewania burzy. Sytuacja uspokoiła się, a do przodu ruszyła liczna ucieczka dnia, do której przedstawicieli pełniących rolę potencjalnych stacji przekaźnikowych wysłały ekipy dwóch liderów – Jumbo-Visma oraz UAE Team Emirates (min. Rafała Majkę).
Rywalizacja była dość ospała przez większą część. Po punkty na dwóch pierwszych górskich premiach atakował walczący o miano najlepszego górala Giulio Ciccone. Włoch osłabł dopiero podczas podjazdu pod Cote de Longefoy, przedostatniej wspinaczki tego dnia. Prawdziwe fajerwerki rozpoczęły się jednak dopiero u podnóża ponad 20-kilometrowego Col de la Loze, będącego najwyżej położonym szczytem całego wyścigu. Z przodu systematycznie dochodziło do selekcji. Z ucieczki odpadali coraz to mocniejsi kolarze, lecz wciąż pedałował w niej Rafał Majka. Nie wiedzieliśmy jednak, czy celem jazdy Polaka jest faktycznie wygranie etapu, czy tylko pomoc w ataku Tadeja Pogacara, na który wszyscy czekaliśmy.
Słoweniec nie ruszał jednak do przodu i kolejne kilometry w grupie lidera mijały spokojnie, głównie za sprawą niezbyt mocnego tempa dyktowanego przez kolarzy INEOS-Grenadiers. Wreszcie okazało się, dlaczego Pogacar nie atakował – nie miał po prostu czym. Sześć kilometrów przed metą Tadej zaczął zostawać za grupą lidera,
Tymczasem na czele wyścigu z trzyosobowej grupy, w skład której wchodzili Gaal, Simon Yates oraz Rafał Majka, na atak zdecydował się Austriak. Kolarz AG2R wypracował sobie około pół minuty przewagi, a Polak stale jechał na kole goniącego Brytyjczyka. Niestety po pewnym czasie Majka „strzelił” i musiał cofnąć się do pomocy bratu Yatesa, Adamowi.
Oczy wszystkich były jednak zwrócone na Jonasa Vingegaarda i Tadeja Pogacara. Duńczyk był w świetnej formie i z pomocą kolegów z ekipy stale powiększał przewagę nad słabnącym reprezentantem Słowenii. Pogacar wyglądał koszmarnie, widoczny był jego okropny kryzys.
Gaal minął linię mety niezagrożony, a Vingegaard zrobił to niecałe dwie minuty po nim. Co najważniejsze, Pogacar wjechał na lotnisko w Courchevel dopiero po siedmiu i pół minutach za zwycięzcą.
Obecnie klasyfikacja generalna wygląda tak, jakby tegoroczny Tour de France był prawdziwym teatrem jednego aktora. Pogacar ma teraz 7 minut i 35 sekund straty do Vingegaarda. Na trzecim miejscu pozostał natomiast kolega Słoweńca z ekipy, Adam Yates, który traci już ponad dziesięć minut. Wielka Pętla 2023 została rozstrzygnięta, znamy już zwycięzcę. Teraz przyjdzie się nam emocjonować tylko walką o triumfy na pozostałych etapach.