Tour de France 2022: Michael „Feniks” Matthews triumfatorem czternastego etapu

Australijczyk Michael Matthews wygrał czternasty etap tegorocznego Tour de France, który odbył się w sobotę. Kolarz ekipy BikeExchange  okazał się najmocniejszym z grona uciekinierów i na finałowej ściance ograł Alberto Bettiola.

Trzecia sobota francuskiego wyścigu od momentu opublikowania trasy zapowiadała leniwe, spokojne popołudnie i możliwość zobaczenia dwóch rywalizacji. 192 kilometry łączące miasta Saint-Etienne oraz Mende były wręcz skrojone pod ucieczkę. Profil nie należał do najbardziej wymagających – na trasie znalazły się cztery lekkie podjazdy zaliczane do trzeciej kategorii, a o wszystkim miała zadecydować dynamiczna trzykilometrowa wspinaczka na końcu, po której kolarze wjeżdżali na metę usytuowaną na lotnisku.

Ponieważ istniały ogromne szanse na to, że o zwycięstwo etapowe powalczy odjazd, nie trzeba było szukać chętnych do znalezienia się w ucieczce. Jej ostateczny skład liczył w sumie 23 kolarzy, a ich różnorodność w specjalizacjach była ogromna – od górali po sprinterów. Współpraca w prowadzącej grupie układała się wzorowo i uciekinierzy szybko zapewnili sobie wystarczającą przewagę, aby móc spokojnie myśleć o walce o zwycięstwo. Różnica swoje apogeum osiągnęła na około 40 kilometrów przed metą – strata peletonu wynosiła wtedy ponad 14 minut. Przez chwilę wirtualnym wiceliderem wyścigu został Louis Meintjes – reprezentant Republiki Południowej Afryki przed etapem miał 15 i pół minuty straty do lidera Jonasa Vingegaarda. Żółta koszulka nie była jednak zagrożona, ponieważ zaraz po osiągnięciu ponad czternastominutowej straty do pracy w głównej grupie wzięli się kolarze ekipy Jumbo-Visma i szybko zredukowali różnicę o około minutę.

Pierwszy atak kolarza jadącego w ucieczce nastąpił dość wcześnie, bo tuż po pokonaniu Cote de Grandrieu. Później okazało się, że był to jeden z kluczowych momentów etapu, bowiem do przodu ruszył wtedy Michael Matthews. Rywale początkowo zignorowali akcje Australijczyka, lecz po chwili na przeskok zdecydowali się Andreas Kron, Luis Leon Sanchez oraz Felix Grossschartner. Zawodnicy połączyli się jeszcze przed rozpoczęciem ponad dwudziestokilometrowego zjazdu i razem ruszyli w dół. Ich przewaga nad grupą pościgową w szczytowym momencie wyniosła około 40 sekund. Ogromnego pecha podczas zjazdu miał Kron – Duńczyk złapał defekt i odpadł ze ścisłej czołówki, która tym samym została ograniczona do zaledwie trzech kolarzy.

Podczas kolejnych kilometrów dochodziło do zawiązywania się kolejnych grupek pościgowych – różnica pomiędzy Matthewsem, Sanchezem oraz Grosschartnerem a resztą stawki wahała się. Ostatecznie żadna z akcji nie przyniosła jednak efektu i przy wjeździe na ostatni podjazd, po którym do mety pozostawało zaledwie półtora kilometra, przewaga ponownie wyniosła 40 sekund. To nie dawało jednak pewności liderującym – żaden z nich nie był specjalistą od pokonywania takich „ścianek”. Najwięcej sił w końcówce nieoczekiwanie zachował Matthews i to właśnie on zdecydował się na atak. Jeszcze przed rozpoczęciem szarży zawodnika BikeExchange, za plecami czołowej trójki również działo się bardzo wiele – do ataku ruszył Michael Woods i po paru mocniejszych depnięciach zredukował stratę swojej grupy niemalże o połowę. Pracę Kanadyjczyka wykorzystał Alberto Bettiol, który szybko oderwał się od mocno wyszczuplonej grupy pościgowej, minął Sancheza Grosschartnera i w mgnieniu okaz znalazł się za plecami Matthewsa.

Włoch postanowił nie pozostawać na kole Australijczyka. Kolarz EF Education-Easypost zostawił w tyle swojego rywala i praktycznie wszyscy oglądający uznali, że zwycięzcą etapu zostanie kolarz w charakterystycznej różowej koszulce. To, co wydarzyło się później, z pewnością moglibyśmy nazwać zmartwychwstaniem lub odrodzeniem się z popiołów niczym mityczny Feniks. W każdym razie w Matthewsa jakby weszło nowe życie – do zawodnika z Antypodów wróciły siły. Australijczyk zdołał wyprzedzić słabnącego Bettiola jeszcze przed wjazdem na lotnisko i linię mety przekroczył samotnie. Dla Matthewsa był to czwarty triumf na Tour de France w karierze oraz z pewnością jeden z najwspanialszych w jego życiu. To, w jakim stylu Michel zdołał po opadnięciu z sił na trudnym podjeździe podnieś się i wrócić do rywalizacji z pewnością na długo pozostanie w pamięci Australijczyka oraz jego kibiców.

Trzeba żartobliwie przyznać, że peleton tego dnia dał nam pewien komfort. Gdy emocje po pasjonującym boju na linii Matthews-Bettiol opadły, kamery zostały skierowane na główną grupę, która akurat zaczynała ostatni podjazd. Jeszcze przed jego rozpoczęciem w peletonie mocno dała się we znaki praca kolarzy Jumbo-Vismaa, w wyniku której grupa lidera została mocno wyszczuplona. Jednakże każdy medal ma dwie strony – duża eksploatacja zawodników holenderskiej ekipy sprawiła, że Jonas Vingegaard dość szybko został pozbawiony wszystkich swoich pomocników. Dyktowanie tempa przeszło więc na drużynę UAE Team Emirates, czyli głównie na Rafała Majkę. W jej wyniku na kole Tadeja Pogacara pozostali tylko Vingegaard, Thomas i Yates. Po zakończeniu pracy przez Polaka do ataku ruszył słoweński wicelider wyścigu, który liczył na choćby najmniejsze zniwelowane strat do Duńczyka. Po jego przyśpieszeniu w tyle pozostali kolarze Ineosu, lecz główny rywal dwukrotnego triumfatora Wielkiej Pętli wciąż zostawał przyczepiony do jego tylnego koła. Pogacar parokrotnie próbował uciec od Vingegaarda, lecz jego starania ostatecznie spełzły na niczym. Słoweniec wjechał na metę razem ze swoim oponentem i nie zdołał uszczknąć nawet sekundy ze swojej straty w klasyfikacji generalnej, która wynosi dwie minuty i 22 sekundy.

Piętnastym etapem, który zakończy drugi tydzień tegorocznego Tour de France, będzie ponad 200-kilometrowa przeprawa z Rodez do Carcassonne. Niedziela zapowiada się na dzień, w którym nie dojdzie do walki wśród liderów klasyfikacji generalnej – odcinek pozbawiony poważnych wzniesień zwiastuje, że o zwycięstwo powalczą albo członkowie ucieczki, albo sprinterzy.

Jarosław Truchan   

czytaj dalej...

udostępnij na:

REKLAMA

najnowsze