Tom Pidcock wygrał 17. edycję kolarskiego wyścigu Strade Bianche. Brytyjczyk z ekipy INEOS Grenadiers popisał się świetną solową akcją, która dała mu zwycięstwo na ulicach Sieny.
Ściganie po szutrach Toskanii zajmuje wyjątkowe miejsce w sercach miłośników kolarstwa. Mimo stosunkowo krótkiej historii jest to jedno z najważniejszych wydarzeń w roku, w którym bierze udział plejada kolarskich gwiazd. Termin wyścigu sprawia również, że dla wielu Strade Bianche staje się wyśmienitą okazją do zainaugurowania sezonu. W tym roku mimo kilku absencji (min. chorych Vouta van Aerta i Primoza Roglica oraz Tadeja Pogacara – triumfatora sprzed dwunastu miesięcy) stawka ponownie była doborowa.
Trasa tegorocznej edycji pozostała niezmienna w stosunku do poprzednich lat. Kolarze mieli do pokonania 184 kilometry, z czego 63 kilometry (czyli ponad 30%) stanowiły odcinki szutrowe, których w sumie było 11. Meta tradycyjnie znajdowała się na doskonale znanym Piazza del Campo, po krótkim, stromym podjeździe pod Via Santa Caterina.
Początek rywalizacji był spokojny. Odjazd dnia utworzyło trzech kolarzy: Sven Erik Bystrom (Intermarche-Circus-Wanty), Alesandro De Marchi (Team Jayco-Alula) oraz Ivan Romeo (Movistar). Uciekający pozostawali jednak pod kontrolą peletonu, nie oddalając się od głównej grupy na więcej niż 5 minut. To uczyniło wyścig nieco sennym w jego środkowej części.
Emocję rozpoczęły się na 50 kilometrów przed metą. Wtedy na atak z peletonu zdecydowali się Tom Pidcock, Alberto Bettiol oraz Andera Bagioli. Po chwili Brytyjczyk odjechał od swoich rywali i wykazując się świetnymi umiejętnościami jazdy na białych drogach mknął w kierunku prowadzącej dwójki (z tego grona odpadł Romeo). Kolarz INEOS Grenadiers dołączył do Bystroma i De Marchiego na 42 kilometry przed metą.
Wyścig ożywił się 4 kilometry później. Nastąpił wtedy bardzo poważnie wyglądający wypadek z udziałem Bettiola i Magnusa Shiffielda. U Włocha, który leżał na asfalcie, wstępnie stwierdzono prawdopodobny uraz głowy. W międzyczasie na czele peletonu zaczęło dochodzić do akcji. W wyniku zwiększenia tempa uformowała się 11-osobowa grupa pościgowa, w której zabrakło największego faworyta do triumfu, Mathieu van der Poela.
Na początku przedostatniego sektora szutrowego Pidcock zostawił w tyle De Marchiego, któremu jako jedynemu udało się wcześniej utrzymać tempo Brytyjczyka, i ruszył w stronę mety. Do końca pozostawało jednak jeszcze ponad 15 kilometrów. Za jego plecami wspomniany pościg zaczął się dzielić – powstawały mniejsze grupki, w które nieustannie dzieliły się i łączyły. Sytuacja uspokoiła się podczas ostatniego fragmentu trasy pokrytego szutrem, kiedy Pidcocka goniło sześciu kolarzy (świetnie wyglądali min. Attila Valter, Tesj Benott, Matej Mohorić oraz Valentin Madouas.
Przewaga Toma zaczęła stopniowo maleć. Gdy wynosiła zaledwie 7 sekund wydawało się, że dogonienie reprezentanta Wielkiej Brytanii jest tylko kwestią czasu. W grupie pościgowej nikt nie wykazywał jednak chęci pracy. Za podyktowanie mocnego tempa, dzięki czemu Pidcock zostałby szybko wchłonięty, nie brała się nawet ekipa Jumbo-Vismaa – jedyna mająca dwóch kolarzy w pościgu. To sprawiło, że kolega z drużyny Michała Kwiatkowskiego znów odjeżdżał od konkurentów. Gra w szachy goniącej szóstki nie opłaciła się – można powiedzieć, że uczestnicy pościgu się zaszachowali. W momencie gdy ich strata do lidera z powrotem wzrosła do ponad dwudziestu sekund i była większa niż przewaga nad kolejną grupą, wszystko stało się jasne – zwycięzcą zostanie Tomas Pidcock.
Brytyjczyk mógł pokonać podjazd ulicą św. Katarzyny bez obawy o to, że wygrana wymsknie się mu na ostatnich metrach. Wymęczony Brytyjczyk triumfalnie przeciął linię mety. Był to znakomity występ i wielki pokaz siły kolarza z Wysp Brytyjskich. Gablota jego zwycięstw, w której znajduje się min. wygranie etapu Tour de France na legendarnym podjeździe Alpe d’Huez, powiększyła się o kolejną wielką zdobycz. Po nim na Piazza del Campo wjechała grupa pościgowa. Wyścig jako drugi ukończył Maddous, trzeci był natomiast Benot.