Niedziela sympatykom kolarstwa upłynęła pod znakiem drugiego z tegorocznych monumentów. Zwycięzcą jednego z najważniejszych wydarzeń sezonu – wyścigu dookoła Flandrii – został Tadej Pogacar. Słoweniec dokonał tego w fantastycznym stylu, wygrywając po solowej akcji.
Są takie dni, na które się po prostu czeka. Jednym z nich jest ten, w którym rozgrywane jest Ronde van Flanderen. Ściganie na początku kwietnia od 110 lat o gęsią skórkę przyprawia kolarzy, a od czasu wynalezienia telewizji również oglądających to widowisko kibiców. Jest to zwieńczenie całej kampanii belgijskich klasyków. Bruki, podjazdy oraz błoto dodają rywalizacji niepowtarzalnego uroku. Wycieńczeni, umorusani zawodnicy przybierają na mecie postaci herosów, którym niestraszne są trudy szos. W tym roku odbyła się 107. edycja flandryjskiej piękności.
Trasa łącząca Brugię i Oudenaarde liczyła 273 kilometry. „Zabawa” zaczynała się jednak w drugiej fazie wyścigu, która najeżona była charakterystycznymi podjazdami po bruku (łącznie było ich aż 19), takich jak Stary Kwaremont, Koppenberg, Kruisberg, czy Paterberg. Wyobraźnie fanów zasiadających do transmisji rozbudzały trzy nazwiska – Tadej Pogacar, Mathieu van Der Poel oraz Wout van Aert. Wielka trója współczesnego kolarstwa, trzech tenorów szosowych scen, trio wirtuozów instrumentu zwanego potocznie rowerem – to oni mieli między sobą rozstrzygnąć o triumfie. Za Słoweńcem, Holendrem i Belgiem fantastyczne tygodnie, w trakcie których to oni rozdawali karty w najważniejszych wyścigach, takich jak Mediolan – San Remo, E3 Classic, czy Gandawa – Vevelgem. Stawianie ich wyżej od innych było jak najbardziej sprawiedliwe, oczekiwania co do fantastycznego widowiska na zakończenie jazd po flandryjskich brukach – jak najbardziej uzasadnione.
Ucieczka uformowała się bardzo późno, po przejechaniu ponad stu kilometrów. W odjeździe znalazło się ósemka kolarzy: Jasper De Buyst, Daan Hoole, Elmar Reinders, Filippo Colombo, Guillaume Van Keirsbulck, Hugo Houle, Jonas Rutsch oraz Tim Merlier. Antybohaterem niedzielnego wyścigu na około 140 kilometrów przed metą stał się niestety Filip Maciejuk. Polak z ekipy Bahrain Victorious w trakcie przedzierania się poboczem na czoło peletonu stracił panowanie nad rowerem i spowodował gigantyczną kraksę na jego czele. W jej efekcie ucierpiało około 30 kolarzy, min. Julian Alaphilippe, Tim Wellens, czy Peter Sagan. Decyzja sędziów mogła być tylko jedna – wykluczyli oni naszego rodaka z dalszej rywalizacji. Mimo przestojów w peletonie (oprócz wspomnianej sytuacji była nim również dziwna taktyka ekipy DSM, która wyszła na czoło grupy, po czym praktycznie stanęła w miejscu na Kortekeer) strata do uciekających wciąż była bezpieczna. Harcownicy, którym od początku nie dawano większych szans na powodzenie utrzymywali przewagę na poziomie 2-3 minut.
Pierwszy wstrząs nastąpił dość szybko, na nieco ponad 100 kilometrów przed metą. Wywołał go Mads Pedersen. Duńczyk postanowił zaatakować na Wolvenbergu. Za mistrzem świata z 2019 roku ruszyło grono bardzo mocnych kolarzy, jak Matteo Trentin, Nathan Van Hooydnock, czy Kasper Asgren. Obecność w niej kolarzy z ekip UAE Team Emirates i Jumbo – Vismaa kazała sądzić, że szefowie najmocniejszych drużyn zaczynają podejmować działania w celu zwycięstwa i wysyłają swoich zawodników jako „stacje przekaźnikowe”. Grupa bez problemów oderwała się od peletonu, a następnie dogoniła ucieczkę dnia. Różnica pomiędzy powiększonym odjazdem a peletonem wynosiła wtedy 2 minuty. Dalszy scenariusz wydawał się być przewidywalny – różnica pomiędzy grupami będzie topnieć, a gdy harcownicy będą już w zasięgu wzroku do gry wejdą Pogacar, van der Poel i van Aert. Wydawał, bowiem ponownie przekonaliśmy się, że sport nie ma nic wspólnego z czystym rozsądkiem.
Na czoło głównej grupy wysunęli się pracujący na reprezentanta Belgii kolarze Jumbo – Vismaa. Strata zaczęła jednak się powiększać i urosła do 3 minut. Wtedy jednak Tadej powiedział „dosyć” i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Słowieniec postanowił zaatakować ponad 50 kilometrów przed metą podczas drugiego z trzech przejazdów przez Stary Kwaremont. Gdyby istniała Słoweńska Agencja Kosmiczna, Tadej spokojnie mógłby pełnić w niej rolę rakiety. Kolarz UAE Team Emirates wystrzelił do przodu, wprawiając tym samym swoich największych rywali w zdziwienie takim obrotem spraw. Za Pogacarem szybko ruszyła kontra złożona z van der Poela, van Aerta, Pidcocka, Shiffielda i Laporte’a. Pościg szybko dogonił jadącego samotnie reprezentanta Słowenii. Brak solidniejszego zaciągu i dobrej współpracy spowodował po chwili, że do wspomnianej szóstki dołączyli inni kolarze, którzy wytrzymali trudy kolejnego podjazdu, czyli Paterbergu.
Jeżeli ktoś myślał, że nieudany atak zniechęcił Pogacara do kolejnych szarż, był w błędzie. Kolejną próbę oderwania się od reszty stawki przeprowadził on podczas wspinaczki pod Koppenberg. Od razu do jego koła doskoczyli Holender i Belg. W ten sposób udało się to, na co wszyscy czekali – wielka trójka znowu jechała razem. Z przodu pozostawała jednak wciąż niedogoniona ucieczka. Pogacar, van der Poel oraz na Aert dzięki układającej się współpracy zaczęli niwelować swoją stratę. Widząc, że pościg nieuchronnie zmierza w stronę czołówki, na atak z przodu zdecydował się Pedersen. Duńczyk ruszył gdy do końca zostawało nieco ponad 30 kilometrów, a przewaga nad wielką trójką wynosiła już tylko 40 sekund. W trzyosobowym gronie faworytów kolejne „sprawdzam” powiedział Holender. Mathieu przetestował siły swoich współtowarzyszy podczas podjazdu pod Kruisberg. Test ten oblał van Aert. Otrzymaliśmy tym samym powtórkę z E3 Classic, gdy również to Belg okazał się najsłabszy i jako pierwszy puścił koło van der Poela i Pogacara. Z tym, że we wspomnianym wyścigu van Aert zdołał wrócić, a później nawet i wygrać, co tym razem mu się nie udało.
Reprezentanci Słowenii i Holandii dogonili pozostałości po ucieczce przed rozpoczęciem ostatniego tego dnia podjazdu pod Stary Kwaremont. Co prawda kilkadziesiąt metrów przed nimi wciąż utrzymywał się wymęczony Mads Pedersen, lecz nikt nie traktował Duńczyka jako realne zagrożenie. Wiedzieliśmy, że faworyci przyjmą dwie odmienne taktyki – Pogacar będzie chciał jak najszybciej zgubić swojego największego przeciwnika, z kolei celem van der Poela będzie utrzymanie się za rywalem i pokładanie nadziei w tym, gdzie drzemie jedna z jego największych przewag, czyli umiejętnościach sprinterskich. Tadej postanowił szybko załatwić sprawę. Czwarty kolarz zeszłorocznej edycji Ronde van Vlaanderen ruszył już na Kwaremoncie, zostawiając za plecami MVDP i wręcz omijając Pedersena. Sloweniec zaczął budować swoją przewagę. Do mety pozostawało już coraz mniej dystansu, a różnica oscylowała w granicach 20 sekund. Trwający aż 13 kilometrów odcinek pomiędzy ostatnim wzniesieniem a metom nie pozostawił złudzeń – Pogacar utrzymał dystans dzielący go od van der Poela i w pełnej krasie przejechał przez linię mety, celebrując wielki triumf. Trzecie miejsce wręcz należało się natomiast walecznemu Madsowi Pedersenowi, który wywalczył je po finiszu z kilkuosobowej grupy.
12 miesięcy temu Tadej padł ofiarą kolarskiego losu. Jechał wspaniale, na ostatnie kilometry wjechał mając u boku wyłącznie van der Poela. Dali się oni wtedy jednak dogonić rywalom. W efekcie Holender zwyciężył, a Słoweniec zakończył wyścig na czwartym miejscu. Teraz fortuna zrekompensowała mu to gorzkie przeżycie. Dzięki niedzielnemu zwycięstwu Pogacar zaliczył wygraną w trzecim z pięciu monumentów. Do niedawna kolarstwo dzieliło się na specjalizacje – byli górale, „grandtourowcy”, sprinterzy oraz klasyk owcy. Tadej łamie te stereotypy i wychodzi poza wszelką formę. Wygrywa w tak przekonujący sposób jeden z najcięższych wyścigów w roku. Można z nim sympatyzować, lub go zwyczajnie nie lubić. Można zachwycać się jego jazdą, jak i być zwyczajnie znużonym, a niekiedy i zdenerwowanym z jego częstej dominacji. Lecz trzeba oddać królowi co królewskie. Tadej Pogacar jest wspaniały. Tadej Pogacar jest wyjątkowy. Tadej Pogacar jest nowym „kanibalem”. Tadej Pogacar jest mistrzem. Tadej Pogacar jest wielki.