Mistrzostwa świata w piłce nożnej, to jest to, co określa powtarzalność naszego żywota. Od turnieju do turnieju, to nas grzeje najbardziej, a jeśli jeszcze przypadkiem się zakwalifikujemy, to radość jest tak wielka, że kończy się pokazywaniem przez wesolutkich rodaków tego co z przodu i z tyłu – pod wpływem alkoholu. A potem wiadomo, my jedziemy do domu, a mecze wygrywają Niemcy (najaktualniejszy wyjątek potwierdza regułę, bo jest wyjątkiem). Na ogół jest to zjawisko, które postrzegamy jako kłopotliwe, ale nie znaleźliśmy jeszcze na nie żadnego remedium.
Ostatni turniej – jak powszechnie wiadomo – wyglądał tak: dwa szybkie sierpowe i leżymy na deskach. Senegal i Kolumbia. Później jeszcze przeeeezabawne zwycięstwo z Japonią. Swego czasu, w myśl tradycji wygrywania maksymalnie jednego meczu na turnieju, pokonaliśmy także Kostarykę. Dlaczego o tym piszę? Otóż w trwających właśnie mistrzostwach świata w AmpFutbolu ograliśmy już dwa z czterech wymienionych wyżej narodów, a trzeci, jak mniemam, również nam się nie oprze. Wszakże nielicznie o tym piszące media donoszą, że nawet w batalii z Kolumbią byliśmy faworytem. Właśnie, nielicznie piszące. W obliczu powyższego uważam za pewną niegodziwość zapał, z jakim kolportowane są w środowisku sportowym wieści dotyczące AmpFutbolowej reprezentacji.
I nie powiecie mi, że nikogo to nie obchodzi. Odwołajmy się do statystyki. W 2016 roku podczas paraolimpiady w Rio de Janeiro sprzedano 1,8 miliona biletów, gdy na czas trwania głównej imprezy liczba ta wyniosła ponad 3,3 miliona. Rozbieżność niewielka, zważywszy na dwucyfrową różnicę w ilości prezentowanych dyscyplin. I nie sądzę, że jest to jednorazowy fenomen, raczej pewien światowy trend, wbrew temu co opowiadał kiedyś w telewizorze pewien wąsaty cymbał (kto chce, to znajdzie). W Turcji na AmpFutbolowych meczach da się zapełnić stadion. Chwała wobec tego naszemu Il Capitano, Robertowi Lewandowskiemu, że wpadł na pomysł medialnego (tak, wiem, finansowego również) wsparcia kolegów z „równoległej” reprezentacji. No, może to nie jego pomysł, ale jego wsparcie. Dociera do mas.
Coraz większym zainteresowaniem cieszy się także ruch „against modern football”, w Polsce objawia się to głównie sporym zainteresowaniem zespołami z ósmego poziomu rozgrywkowego. Ludzie, widać, czują jednak delikatne zmęczenie wielką piłką (choć oczywiście niewielu przyzna się do stawiania klasy B ponad Barceloną). Pomyślałem sobie zatem, że AmpFutbol może być całkiem sensowną przeciwwagą dla Ligi Mistrzów, La Liga, Premier League i innych turniejów, w których – osobliwość – jeden zawodnik może zarobić wystarczająco dużo, żeby na własny koszt zorganizować mundial, a nawet wtedy księgowa takiego delikwenta nie miałaby powodów do rwania włosów z głowy.
Pieniądze często przykrywają pasję do sportu, emocjonujemy się kwotami, jakie dostaje się za awans do kolejnych faz turniejów albo ile to taka i taka telewizja zapłaciła za prawa do transmisji. A na końcu chodzi przecież o zwykłe kopanie w piłkę. Dla wzmocnienia w sobie sportowej namiętności proponuję czasem obejrzeć zawodników, którzy nie mają nogi, ale grają. Bo lubią. A wiecie co jest w tym wszystkim najfajniejsze? Ano to, że po turnieju nie trzeba będzie zwalniać trenera i śpiewać, że nic się nie stało, bo mamy drużynę, która w piłkę dobrze gra. Chociaż właśnie może dlatego nikt tego nie będzie oglądać? Niełatwo zmieniać swoje przyzwyczajenia.
Michał Koziana