Piątkowego popołudnia tenisowy świat obiegła wiadomość, której można było się spodziewać od dawna. Władze Wimbledonu – jedynego turnieju wielkoszlemowego, który w ubiegłym roku nie wyraził zgody na występ rosyjskich i białoruskich sportowców – zmieniły swoje podejście, zezwalając tym samym na udział w najbliższym The Championships sportowców z tych dwóch państw. I o ile decyzja Brytyjczyków nie może dziwić, o tyle nabiera ona pewnego symbolicznego znaczenia.
Na początku niech wybrzmi to, co wybrzmieć musi – tekst ten bynajmniej nie jest zarzutem w stronę Wimbledonu. 12 miesięcy temu organizatorzy turnieju w Londynie jako jedyni (obok rozgrywek drużynowych) w tenisowym świecie zdali test z człowieczeństwa. Sankcje na Rosję i Białoruś ze strony ATP i WTA sprowadziły się do nakazu gry pod neutralną flagą zawodnikom i zawodniczkom z krajów agresorów oraz odwołaniu imprez na wschodzie. Tylko Wimbledon miał odwagę powiedzenia stanowczego „nie” i bezwzględnego zakazania wstępu Rosjanom i Białorusinom. Tylko brytyjska trawa pozostała niesplamiona sportowcami, których ojczyzny mają na sobie krew niewinnych ludzi. Jak dobrze pamiętamy, nie trzeba było długo czekać na odpowiedź ze strony federacji. Nieprzyznanie rankingowych punktów za trzeci wielkoszlemowy turniej w roku w zamian za decyzję nie po myśli ATP i WTA nie podziałało. Wimbledon obronił się swoją pozycją w tenisowym świecie i do stolicy Wielkiej Brytanii zjechały się największe nazwiska.
I nie podlega wątpliwości, że tym razem również Wimbledon dopiąłby swego, jeśli jego władze nie zmieniłyby podejścia do rosyjsko-białoruskiej sprawy. Dopiąłby, jeśli decyzja (tak jak w tamtym roku) dotyczyłaby wyłącznie The Championships. Lecz sęk w tym, że nauczone wydarzeniami sprzed roku ATP i WTA postanowiły się wycwanić. Nie od dziś bowiem wiadomo, że gdyby nie Wimbledon sezonu gry na trawie w ogóle by nie było. Rywalizacja na przełomie czerwca i lipca podtrzymuje przy życiu trwający zaledwie miesiąc okres gry na tej nawierzchni, a wraz z nim mniejsze turnieje. Takich w tym intensywnym czasie jest pełno – od Majorki, przez Stuttgart, po s’Hertogenbosch. Najważniejsze z nich odbywają się jednak na Wyspach Brytyjskich. Organizatorzy imprez w Queen’s Club i Eastbourne, konsekwentnie, również sprzeciwili się występowi zawodników z Rosji i Białorusi. Federacje zasiadły więc do negocjacji z Wimbledonem mając potężną kartę w ręku, która brzmiała: Jeżeli wy tym razem również nie dopuścicie Rosjan i Białorusinów do gry, to my nie dość, że nie przyznamy punktów za The Championships, to w dodatku za poprzedzające turnieje. O ile więc impreza w Londynie ponownie obroniłaby się swoją historią i prestiżem, o tyle dla wspomnianych mniejszych wydarzeń taka decyzja oznaczałaby swoistą śmierć. Po co, z punktu widzenia tenisistów, przygotowując się do Wimbledonu grać o nic na wyspach, jeśli za taką samą grę w Niemczech czy Holandii można zdobyć punkty?
W ten sposób organizatorzy najstarszego turnieju na świecie stanęli pod ścianą. Jedynym wyjściem było działanie w solidarności z władzami imprez w Anglii. W piątek poinformowano więc, że po rocznej absencji na wimbledońską trawę ponownie wybiegną gracze z Rosji i Białorusi. Trudno nie zrozumieć tej decyzji. Mimo wszystko włodarze postarali się, aby zapobiec splamieniu turnieju przez incydenty z udziałem zawodników z państw agresorów. Będą oni zmuszeni podpisać coś w rodzaju „karty czystości”. To deklaracja, w której chętni do udziału w Wimbledonie muszą zgodzić się na nie reprezentowanie Rosji lub Białorusi, zaprzeczą finansowaniu przez jakiekolwiek źródło z państw agresorów oraz zadeklarować, że nie będą manifestować wsparcia dla wojny ani zbrodniczego reżimu. Wszelkie symbole, takie jak np. flagi, znane ze styczniowego Australian Open koszulki, czy inne transparenty, są surowo zakazane i nie będą tolerowane. Pełne oświadczenie władz Wimbledonu można przeczytać poniżej:
AELTC statement regarding player entries for The Championships 2023 ⬇️
— Wimbledon (@Wimbledon) March 31, 2023
Z bólem serca trzeba stwierdzić, że tenis jako sport oblał test z przyzwoitości, jaki przyszło całemu światu zdać 24 lutego ubiegłego roku. Podczas gdy na Ukrainie wciąż trwają działania zbrojne, reprezentanci Rosji i Białorusi grają w najlepsze. Na ich białych flagach, pod którymi występują, znajdują się krople nieustannie lejącej się za naszą wschodnią granicą krwi. Ta dyscyplina jest za piękna na prowokacje, jakie dzieją się na światowych kortach. Z jednej strony mamy szlachetne słowa o wsparciu Ukraińców. Z drugiej jednak widzimy Anastazję Potapową wychodzącą na kort w koszulce Spartaka Moskwa. Tej samej zawodniczce latem 2022 roku przeszkadzała obecność osoby z ukraińską flagą na trybunach – kibic był zmuszony do opuszczenia trybun pod groźbą wezwania policji. Z kolei według najnowszych informacji od dziennikarza Jamesa Gray’a Marcie Kostjuk (tenisistce z Ukrainy) władze WTA złożyły propozycje zamrożenia jej rankingu do czasu zakończenia wojny, jeśli nie jest ona w stanie grać z zawodniczkami z Rosji i Białorusi. Nasuwa się zasadnicze pytanie: kto ma nie występować na turniejach – tenisistki z krajów agresorów, czy z kraju broniącego się? Kolejne takie incydenty jeszcze bardziej pogrążają włodarzy tenisa.
Trudno jest być dzisiaj fanem wielu sportów. Nie można bowiem z radością patrzeć na tak zepsutą rywalizację. Mówienie, że sport w zamyśle zaprzestawał wojnom (jak starożytne Igrzyska Olimpijskie) to mrzonki. Dzisiaj to właśnie sukcesy rodzimych atletów są często tubą propagandową. Jeśli ktoś uważa, że fakt iż mistrzyni tegorocznego Australian Open – Aryna Sabalenka – niemalże po sąsiedzku mieszka w swojej ojczyźnie z białoruskim dyktatorem jest zbiegiem okoliczności, można mu powinszować wierności ideałom. Niewykluczone, że również i wymuszenie na Wimbledonie piątkowej decyzji zostanie w swoim czasie użyte propagandowo. Hasła jakoby zły zachód opamiętał się po roku wcale nie są nie do wyobrażenia – tenisistki i tenisiści z Rosji i Białorusi mają przecież szanse na zwycięstwo w lipcowym turnieju.
W tym przypadku nie są prawdą słowa z piosenki Maanamu pt. „Tu jest mój dom”. Jedna z najbardziej charyzmatycznych polskich wokalistek w dziejach, Kora, śpiewała w niej – Ale mogę też milczeć / milczenie też krzyczy. Tutaj nie możemy sobie pozwolić na milczenie, ponieważ ono nie krzyczy. Jest zagłuszane przez głosy mówiące o równości szans, czy nie wrzucaniu wszystkich do jednego worka. Jak pokazuje piątkowy przykład, można na kimś wymóc działanie wbrew swoim wcześniejszym postanowieniom. Sport przed dwunastoma miesiącami stanął przed wyborem: pozwolić zbrodniczym narodom być nadal reprezentowanym na arenie międzynarodowej, czy też skazać ich na duszenie się we własnym sosie. Większa, przyzwoitsza część wybrała drugą opcję. Teraz jednak widać, że z tego garnka, w jakim duszą się Rosjanie i Białorusini zaczyna coś powoli wypływać. I albo zmniejszymy gaz, albo zostawimy kurek odkręconym by wygotować wszystko co najgorsze. Na tenis chyba jest już za późno, ale oby inne federacje i organizacje, patrząc na to co dzieje się w WTA i ATP wyciągnęły wnioski i nie popełniły tego błędu.
Możemy bawić się w przewidywania, co będzie następne – naśmiewanie się z sankcji przez Rosjan, (tak jak robili to po aferze dopingowej) i kolejne akty wspierania reżimu, stopniowe wracanie do turniejów choćby w Sankt Petersburgu? Scenariuszy jest wiele. Choć niektóre wydają się absurdalne, najstraszniejsze jest to, że działania władz tenisa sprawiły, iż wcale nie możemy ich wykluczyć. Bo przecież wojna będzie nadal trwać, a życie musi się toczyć. Z kolei nam, zatroskanym o wygląd dyscypliny kibicom, którzy nie mają jednak żadnej mocy sprawczej, pozostaje już tylko wierzyć. Ale w co?