Kugelschreiber Deczkowskiego: Mały pożar w gronie faworytów do wygrania mundialu

W gronie reprezentacji, których mogliśmy spodziewać się w zwycięskim finale było kilka nazw. Patrząc jednak na ich pierwsze mecze, sytuacja nie wygląda kolorowo, czy jednak możemy wyciągać wnioski po pierwszych meczach? Początki często bywają trudne, jednak nikt nie wyobrażał sobie chyba tak fatalnego startu faworytów. Może w tegorocznych mistrzostwach będzie czekała nas istna niespodzianka związana z zakończeniem turnieju?  Po pierwszym spotkaniu narodziła się gigantyczna szansa na awans mniej popularnych drużyn.

Niemcy

Reprezentacja, o której mówi się, że może wystawić trzy, a nawet i cztery w miarę równe jedenastki będzie walczyła w Rosji o przedłużenie licencji o kolejne cztery lata na noszenie nazwy mistrzów świata. Wydawać by się mogło, że ekipa Joachima Löwa bez problemu poradzi sobie ze słabszym na papierze Meksykiem. Jednak podopieczni Juana Carlosa Osorio wyszli na to spotkanie bardzo zmotywowani i od pierwszego kopnięcia piłki narzucili własny styl gry. Główny problem w drużynie „Die Mannschaft” leżał w powrocie do defensywy. Jedynie Jerome Boateng był w gotowości powstrzymać przeciwników od przedostania się w pole karne Manuela Neuera. Niestety pozostali zawodnicy bardzo powoli wracali do defensywy, nie wspominając już Matsa Hummelsa, który zagrał fatalnie. W pełni świadomie wykorzystali to przeciwnicy, którzy co chwila mknęli z groźnymi kontratakami. W drużynie brakowało również świeżości i przebojowości, przede wszystkim w wyprowadzaniu piłki i na skrzydle. Za późno Löw zdecydował się na wpuszczenie na boisko Marco Reusa, który grał na innej pozycji niż grywał cały sezon. Z kolei w wyprowadzaniu piłki do przodu przydałby się Ilkay Gundogan. Po wczorajszym spotkaniu można więc podważyć decyzję selekcjonera, czy słusznie postąpił nie powołując Leroya Sane na mistrzostwa świata. Taki zawodnik przydałby się od pierwszej minuty w meczu z Meksykiem. Parafrazując pewne powiedzenie, Niemiec płakał jak nie powoływał.

Brazylia

Również bardzo mocny skład ma ekipa Canarinhos z świetnie obsadzoną każdą pozycją. Szkoda jedynie, że ze względu na kontuzję na mundial nie załapał się Dani Alves, który rozegrał dobry sezon w PSG. Brazylijczycy będą dosyć mocno zmotywowani, aby zdobyć tytuł z powodu wysokiej porażki z Niemcami z 2014 roku, przegrali wtedy 7:1. W tej drużynie nie brakuje przebojowości, choć zdołali jedynie zremisować wczoraj ze Szwajcarią 1:1. Praktycznie przez cały mecz walili głową w mur, a ich gwiazda, Neymar znów chciał rozstrzygnąć mecz na własną korzyść. Niestety, ale ten zawodnik musi nauczyć się gry zespołowej i częściej posyłać futbolówkę pod nogi kolegów. Jedno jest jednak pewne, nie był on najgorszym zawodnikiem na boisku, jak w pomeczowym studiu stwierdził Jan Tomaszewski. Podopieczni trenera Tite mają zdecydowanie mniej pracy nad swoją grą niż Niemcy, choć bardzo ciężko będzie im się mierzyć z nastawioną defensywnie Kostaryką, patrząc na styl gry, jaki preferowali Kostarykanie.

Hiszpania

Również mówiło się o drużynie z Półwyspu Iberyjskiego w kontekście zagrania w finale mistrzostw świata, choć była to raczej opcja rezerwowa. Remis tejże ekipy można interpretować zupełnie inaczej. Na ich koncie wylądował jeden punkt po bardzo dobrym spotkaniu z Portugalią, w którym głównym aktorem był Cristiano Ronaldo. Gorszy dzień trafił się po prostu Davidovi de Gei, za to kapitalnie zagrał Diego Costa. Zawodnik, który powrócił dopiero co do Atletico, pokazał się ze znakomitej strony jeżeli chodzi o zaangażowanie i walkę o każdą piłkę. Właśnie takiego Diego pamiętamy z jego najlepszych lat. Mimo że dwa dni przed meczem Hiszpanów został zwolniony pierwszy trener, Loupetegui, to i tak mogą się oni liczyć w stawce.

Argentyna

Najbardziej optymistycznie na szerokość swojej kadry mogą patrzyć kibice tej reprezentacji biorąc pod uwagę niepowołanych zawodników. Mam tu na myśli Mauro Icardiego. Jorge Sampaoli załatał dziury w defensywie Argentyny, a nadal cechą charakterystyczną zespołu jest ofensywa rojąca się od gwiazd światowego formatu. Ich również nie można lekceważyć, choć akurat w przypadku tej reprezentacji finał byłby chyba marzeniem. Albiceleste jedynie zremisowali swój pierwszy mecz 1:1 z Islandią, w głównej mierze dzięki świetnej formie dnia bramkarza przeciwników, Halldorssona. Islandczycy potwierdzili tym samym, że ćwierćfinał Euro 2016 nie był chwilowym wystrzałem formy i nadal mają mocną ekipę. Tak, czy inaczej Jorge Sampaoli musi pchnąć pozytywnego ducha w swoich zawodników, ponieważ faza grupowa z wcześniej wspomnianą Islandią, Chorwacją i Nigerią może być naprawdę ciężka do wyjścia.

Francja

Jedynie reprezentacja Didiera Deschampsa zdołała sobie poradzić w pierwszym meczu z Australią, wygrywając 2:1. Nie oznacza to jednak, że spotkanie przebiegło bez problemów, bo przydarzyły się i one. Francji ciężko było przebić się pod pole karne Australijczyków, a tak naprawdę bramka na 2:1 wpadła niespodziewanie, odbita od poprzeczki.

Jeżeli chodzi z kolei o problemy z tą drużyną narodową, to w starciu z Australią słabe spotkanie rozegrały największe gwiazdy, Ousmane Dembele i Kevin Mbappe byli praktycznie niewidoczni.

 

Portugalia

Patrząc z kolei optymistycznie na te drużyny, należy przypomnieć jak wyglądała droga do finału mistrzów europy, Portugalii. Podopieczni Fernando Santosa zakwalifikowali się do play-offów z trzeciego miejsca wygrywając bilansem punktowym z innymi reprezentacjami z tego samego miejsca. Ostatecznie to oni sięgnęli po tytuł mistrza europy, więc wszystko jest możliwe, a początki często należą do trudnych.

Jak mówi polskie przysłowie: pierwsze koty za płoty, więc przecież jeszcze nic straconego, a wyżej wymienione reprezentacje powinny natychmiast podnieść intensywność i jakość swych treningów. Początkowe mecze mistrzostw świata nie wyglądały najciekawiej, ale drużyny narodowe muszą zdążyć się zaaklimatyzować. Wszyscy zdajemy sobie sprawę jak ciężkim terenem jest Rosja, a dalekie podróżowanie, szczególnie dla Brazylii i Argentyny może być skutkiem gorszej formy. Choć akurat ci pierwsi przygotowywali się do mundialu w Londynie, więc mieli kilka tysięcy kilometrów mniej do przebycia.

Mariusz Deczkowski

czytaj dalej...

udostępnij na:

REKLAMA

najnowsze