Francja rozczarowała grą, ale wybroniła się wynikiem

Po widowiskowej i ładnej dla oka grze Hiszpanów, ostrzono sobie ząbki na mecz Francji. W nocy śniły się kolejne dryblingi Kyliana Mbappe, rajdy Ousmane’a Dembele i bramki Antoine’a Griezmanna. „Trójkolorowi” w boju z Australią jednak rozczarowali, ale nawet przy przeciętnej dyspozycji zgarnęli komplet punktów. A że powszechnie wiadomo, iż tylko mocne drużyny wygrywają swoje słabe mecze, to wniosków wypisywać nie trzeba.

Słowa uznania należą się „Kangurom” zza oceanu. Na murawie wyłożyli wszystkie swoje atuty, czerpali z zalet i jak wytrawna makijażystka ukrywali wady. Ustawieni bardzo blisko siebie w obronie, walczący o każdy centymetr kwadratowy boiska udowadniali, że Bert Van Marwijk nie rzucał słów na wiatr. Naprawdę stworzył australijskie Atletico.

„Socceroos” nie zaparkowali autobusu przed własnym polem karnym. Ich solidność w obronie była podręcznikowym przykładem gry w destrukcji. Dokładnie wiedzieli, gdzie leżą silne punkty Francuzów i przygotowali skuteczny plan na ich zneutralizowanie. Mieli pomysł na grę. Ciasno bronili na własnej połowie. Po drugiej stronie boiska nie stronili od naciskania Hugo Llorisa, czy trójkolorowych defensorów.

Zagrożenie ze stałych fragmentów gry

Świetnie zdawali sobie sprawę, że ich mocną stroną będą stałe fragmenty gry, dlatego desygnowali do ich wykonywania swojego Rafała Kurzawę, czyli Aarona Mooya, który fryzurą i celnością dośrodkowań przypominał reprezentanta Polski, a różnił się jedynie faktem, że częściej używał prawej stopy. Właśnie po jednej z wrzutek w koszykarza zabawił się Samuel Umtiti i sędzia przyznał jedenastkę Australii. Wyrównał z punktu oznaczonego wapnem Mile Jedinak. W pierwszej połowie dobra centra Mooya zaskoczyła Corentina Tolisso, który o mały włos zaskoczyłby własnego bramkarza. Lloris był jednak świetnie rozgrzany i wypchnął piłkę końcówkami palców z linii bramkowej. Za każdym razem, kiedy „Socceroos” ustawiali piłkę w okolicach pola karnego, francuscy kibice wstrzymywali oddech.

Słaba Francja

Francja zagrała bez błysku, ale po ostatnim gwizdku mogła się cieszyć. Z punktów, bo nie ze stylu gry przecież. Przed przerwą zawodnicy Didiera Deschampsa sprawiali wrażenie ociężałych. Mało się ruszali, nie podchodzili do gry, starali się na stojąco przeciwstawić dynamicznym Australijczykom. Postraszyli w pierwszych minutach dwoma, czy trzema strzałami celnymi, ale potem długo trwała posucha.

Nie istniał środek pola. N’Golo Kante grał głęboko pod środkowymi obrońcami, Paul Pogba niepotrzebnie schodził do bocznych stref boiska, podwajając Benjamina Pavarda lub Ousmane’a Dembele, a Corentin Tolisso chował się za rywalami, jak gdyby chciał uniknąć kontaktów z piłką. Odważnie hasał lewą stroną Lucas Hernandez, ale wiele korzyści z jego postawy Francuzi nie mieli. Chciał i starał się Kylian Mbappe, ale nie sposób „grać swoją grę”, kiedy minimum trójka przeciwników skupia się tylko na twoich ruchach.

Błysk Pogby 

Dopiero po przerwie Pogba był tam, gdzie być powinien i mając sporo miejsca w środku zagrał prostopadle do wchodzącego Griezmanna. Ten podcięty został przez Josha Risdona, co zauważyli sędziowie od VARu. Technologia wspomogła arbitra i Francuzów, którzy otrzymali jedenastkę i wyszli na prowadzenie po pewnym strzale faulowanego zawodnika. Przy stanie remisowym Deschamps dokonał podwójnej roszady. Podziękował za grę strzelcowi pierwszego gola i Dembele, a dał szansę Olivierowi Giroud i Nabilowi Fekirowi. Ten pierwszy wybronił się swoją zmianą, kiedy w 81. minucie ładnie „klepnął” z Pogbą i postawił gracza United w sytuacji strzeleckiej. Strzał 25-latka odbił się od poprzeczki i wpadł za linię bramkową, o czym sędzia dowiedział się ze swojego zegarka, podłączonego do technologii „Goal line”. To trafienie zapewniło Francuzom komplet punktów w pierwszym meczu grupowym. Co do Fekira, to wyglądał na boisku, jak nieśmiały chłopczyk na pierwszej randce. Może ręce mu się nie trzęsły. Może nie jąkał się i nie połykał głośno śliny. Może nie bał się przysunąć bliżej do wybranki, chwycić ją za rękę, czy pocałować w policzek, ale ten – świetny bądź, co bądź fachowiec – wyraźnie wyszedł na plac gry w towarzystwie tremy. Zbyt długo holował piłkę, tracił ją nader często, zamiast do kolegów podawał do przeciwników. Apogeum jego bezproduktywności była historia z końcówki, kiedy chciał wybić piłkę na 20. metrze przed własną bramką, a tak kopnął, że futbolówka wróciła w szesnastkę „Les Bleus”.

W pierwszym meczu grupy C na MŚ 2018 w Rosji Francuzi pokonali Australię 2:1, choć paradoksalnie, to przegrani zagrali lepszy mecz. „Kangury” realizowały taktykę i wspięły się, a raczej wskoczyły na wyżyny swoich możliwości. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo w świat poszedł wynik, a jutro nikt nie będzie pamiętał solidnej postawy australijskiego Atletico.

Dominik Kania

czytaj dalej...

udostępnij na:

REKLAMA

najnowsze