Bernabeu moich snów

Estadio Santiago Bernabeu. Od 1947 roku na piłkarskiej mapie świata. Od 2002 roku na mojej mapie marzeń. Pozwól, że Cię oprowadzę. Po Bernabeu i swoich myślach.

Początkowo wszystko wskazywało na to, że będzie to jedynie felieton – ot treściwe spisanie pewnych myśli, jeszcze na miejscu, wciąż na gorąco. Jak to jednak bywa w życiu z planami, ten także musiał wyewoluować. Błyskawicznie przeszedł przez fazę reportażową, aby swój rozwój zakończyć na formie fotoreportażu. Ale ponieważ nie jestem fanem trzymania się ściśle granic jakichkolwiek gatunków, czy to dziennikarskich, czy też literackich – spodziewajcie się licznych dygresji, podróży w czasie i z pewnością odrobiny prywaty.

Od czegoś trzeba zacząć, a przecież nie będę opowiadał, że na śniadanie jadłem bagietkę z chorizo – byłoby to przesadnie stereotypowe i nie fair wobec osób, czytających na głodnego. A że chwilkę Ci zajmę, to jeśli faktycznie zacząłeś lekturę spragniony lub na pusty żołądek – zrób sobie herbatę, tudzież kawę i z jakąś przekąską wróć przed ekran.

Już jesteś? Zatem możemy zaczynać.
Jestem madridistą. Uprzedzam na starcie, żeby już w tym momencie wytworzyć między nami pewną nić porozumienia, albo wręcz przeciwnie – nieco usprawiedliwić swój brak obiektywizmu. Obiektywizmu, który swoją drogą nie istnieje – w dziennikarstwie ani nigdzie indziej – już na poziomie selekcji informacji następuje subiektywizacja każdego przekazu. Zastanów się nad tym. Ale nieco później. Wracajmy do mojej historii.

Jestem madridistą. Nie jakimś sezonowcem, który podczepił się pod Królewskich po wygraniu Ligi Mistrzów dwa razy z rzędu. Trzy razy z rzędu. Cztery razy w ciągu pięciu lat. Moje dołączenie do madryckiego obozu zwykłem datować na 15. maja 2002 roku. Roberto Carlos posyła świecę na szesnasty metr. Piłka spada wprost na podbicie lewej stopy Zinedine’a Zidane’a. Najpiękniejsza bramka w historii futbolu? Z pewnością nie. Futbolówka nie wpadła nawet w okienko, choć niektórzy prawdopodobnie tak to zapamiętali. Dla mnie jednak gol absolutnie wyjątkowy. Gol, ustawiający moje „piłkarskie życie”.

Tour Bernabeu – więcej niż wycieczka

O ile mi wiadomo, istnieją w zasadzie dwa sposoby, aby dostać na stadion Los Blancos. Pójść na mecz lub udać się na Tour Bernabeu. Terminarz sprawił, że tym razem dane było mi skorzystać jedynie z wycieczki. Wycieczka… jakoś banalnie, prymitywnie wręcz brzmi to słowo wykorzystane w kontekście Estadio Santiago Bernabeu. Muszę szybko rzucić okiem do słownika synonimów. Wypad, eskapada, rajd, wyskok, wojaż – tak wiele słów nijak oddających podniosłość tej chwili. Pielgrzymka? Trochę tak, ale nie popadajmy w przesadę. Zbyt łatwo mogłaby zrobić się z tego krucjata. Zostańmy przy opcji najprostszej. Nazwijmy to podróżą.

Tour Bernabeu to nie spacer po stadionie. To podróż do świata Realu Madryt, podróż wgłąb, podróż w czasie. Wejściówka dla dorosłych to koszt 25 euro. Wypadałoby powiedzieć, że to drogo. Że to ponad sto złotych. Za tyle do kina może pójść czteroosobowa rodzina, para do opery, paczka kumpli na burgery. Ale nie przejdzie mi to przez usta. Bo to właściwa wycena.

Strona internetowa klubu informuje, że przybliżony czas zwiedzania wynosi 1,5 godziny. To bzdura. Mapy Google twierdzą, iż średnio ludzie spędzają na Tour Bernabeu do 2,5 godziny. Ta informacja ma już nogi – nie ma wciąż rąk – którymi prędko przebierasz, przynajmniej odcinkami. Mnie wizyta na stadionie zajęła niecałe cztery godziny, a opuszczając Bernabeu miałem poczucie, że śpieszyłem się bardziej niż bym chciał. Najwytrwalsi spędzą tam cały dzień, ani przez moment się nie nudząc.

W górę i w głąb

Dla zwiedzających przygotowano dwanaście „punktów programu”. Podróż rozpoczyna się od wejścia na koronę stadionu, skąd rozciąga się przepiękny widok na majestatyczne trybuny i gładką murawę. Standardowa miejscówka dla fanów selfie, panoram, czy też rybiego oka.

Wystawa trofeów i pamiątek wszelkiej maści na papierze zapowiada się zbyt muzealnie, monotonnie. Kluczem do atrakcyjności całego Tour Bernabeu jest technologia. Współpraca z Microsoftem zaprocentowała wspaniałą oprawą. Multum ścian po prostu żyje futbolem. W którą stronę się nie spojrzy, tam piłka wpada do bramki, ktoś centruje na pole karne, celebruje zdobycie gola. Nic tylko usiąść, przygarnąć coś do chrupania i rozkoszować się pięknem piłki nożnej.

Fani liczb także znajdą coś dla siebie. Wielkie, dotykowe ekrany, tworzące wręcz panele ścienne pełne są statystyk, zdjęć, filmików – pełne są historii, po które wystarczy chcieć sięgnąć. Nie mniej elegancko przedstawiane są trofea indywidualne piłkarzy. Animacje „na szkle” niebywale cieszą oko. Wszystko ze smakiem, bez zbędnych wodotrysków. Z klasą godną klubu stulecia.

Uśmiech politowania niektórych wzbudzi zapewne sala, w której przeszkolone panie proponują zdjęcia z „zawodnikami”. Cały proces fotomontażu przebiega jednak niezwykle profesjonalnie, a efekty są co najmniej zadowalające, nie mają nic wspólnego z chamskim doklejaniem twarzy. Zdjęcia robione są wszystkim chętnym, trwa to dosłownie kilka sekund – wybrać można każdego zawodnika, osobno wykonywane są także fotografie z Pucharem Europy. Samo zrobienie zdjęć nie wiąże się z żadnymi dodatkowymi kosztami – efekty można obejrzeć na finiszu podróży, w klubowym sklepie, i tam zdecydować, czy chce się któreś zdjęcie wywołać. Za mniejszy format, ale znacznie przewyższający rozmiarem klasyczny format pocztówki, zapłacić trzeba równowartość dobrej paelli, jedzonej na mieście. Za większy do paelli można by dobrać deser i kawę lub piwo, wedle uznania.

Doznań ciąg dalszy

Szatnia i tunel – na to czekałem z niecierpliwością. Chciałem TO poczuć. W szatni jeszcze nie było mi to dane, moja chwila przyszła dopiero w tunelu. Szczęśliwie trafiłem do niego w momencie, gdy niemal nikogo w nim nie było. Szedłem, dłonią wodząc delikatnie po poręczy. Każdy madridista powinien to przeżyć.

Sama szatnia delikatnie rozczarowuje. Szafki przyozdobione podobiznami zawodników, to w zasadzie jedyny element wystroju godny wspomnienia. Nie wszyscy doczekali się jeszcze (końcówka sierpnia) własnych fotografii, mam tu na myśli oczywiście nowe nabytki Realu – chociażby Alvaro Odriozolę i Thibo Courtois.

Murawa z kolei… jest piękna, a na jej urodę ciężko pracuje cały sztab specjalistów. „Siedziska” na ławce – bardzo wygodne, przywodzą na myśl kubełkowe fotele samochodowe. Komfort gwarantowany. Aż dziw bierze, że niektórzy mają taki kłopot, aby pogodzić się z siedzeniem na ławce w Realu Madryt.

Salę konferencyjną potraktować należy jako ciekawostkę, kolejne miejsce udostępnione, aby zrobić sobie parę pamiątkowych zdjęć, tym razem już we własnym zakresie. Dzięki stale włączonym kamerom, można nawet zobaczyć jak wypada się „w telewizji”.

Ciekawą, ale tym razem przygodą jest symulator klubowego autobusu. Wszyscy zasiadają w fotelach, obsługa klika niewidzialny dla publiczności przycisk „Play” i ściany – hipotetyczne szyby – raz jeszcze okazują się ekranami. Zarejestrowana niegdyś podróż z miasteczka klubowego w Valdebebas przywodzi na myśl doświadczenia z okularami VR.

Kiedy człowiek myśli, że to już koniec – trafia do kolejnej sali z wielkim ekranem i może ponownie usiąść, aby rozkoszować się Realem Madryt. Metą jest, rzecz jasna, klubowy sklep. Trzy piętra, gadżety wszelkiej maści – każdy kto zechce sięgnąć do portfela, znajdzie coś dla siebie.

Jeszcze tam wrócę

Wypadałoby teraz jakoś to zgrabnie podsumować, zakończyć, spuentować. Uniknąć przy tym patosu i tanich hasełek typu „wizyta obowiązkowa”. Wybrnę więc z tego tylko połowicznie, nie wystrzegając się przy tym wzniosłości: Ty dobrze wiesz, czy chcesz odwiedzić Santiago Bernabeu. Ja odwiedzę je jeszcze przynajmniej raz. A wtedy Królewscy zgarną trzy punkty.

Tekst: Adam Śmietański (RadioGol.pl)
Zdjęcia: Marek J. Śmietański (Muzyczna Hiperprzestrzeń)