W sobotę odbyła się 114. edycja kolarskiego wyścigu Mediolan – San Remo. Zwycięzcą pierwszego monumentu w roku został Mathieu van der Poel. Holender wygrał po świetnej solowej akcji, którą zapoczątkował na ikonicznym Poggio.
Do rozpoczęcia kalendarzowej wiosny pozostało jeszcze trzy dni. Tymczasem fani kolarstwa już w sobotę mogli świętować nadejście tej pory roku. Bowiem jeśli dla niektórych jej zwiastunem są wyższe temperatury, lub powracające z ciepłych krajów ptaki, tak sympatykom rywalizacji cyklistów nadejście wiosny od zawsze i na zawsze może kojarzyć się tylko z jednym – wyścigiem Mediolan San Remo.
Trasę la primavery każdy fan tej dyscypliny sportu zna na pamięć. Jest to najdłuższy, liczący blisko 300 kilometrów klasyk. Profil wyścigu sprawia jednak, że przez niektórych uważany jest on za najnudniejszy z monumentów, bo przez 90% przebiegu rywalizacji dzieje się niewiele, a właściwie nic. Choć kolarze na siodełkach spędzają ponad 6 i pół godziny wszystko rozstrzyga się na dwóch końcowych podjazdach – Cippresie i Poggio. Kluczowe jest ostatnie 30 kilometrów. Z jednej strony faktycznie, nuda. Lecz z drugiej Mediolan – San Remo wprowadza nieco magii. Brak wydarzeń na szosie, które przykuwałyby uwagę widzów sprawia, że oglądający mogą oddać się podziwianiu krajobrazów skąpanego w słońcu wybrzeża Włoch, które my – Polacy – zestawiamy z panującym w naszym kraju przedwiośniem. Wprowadza to naturalne ciepło w nasze mieszkania, sprawia, że otaczający nas świat staje się bardziej zielony. Kto włącza relację z tych zawodów wyłącznie dla zobaczenia wspinaczki peletonu na wspomnianych dwóch wzniesieniach wiele więc traci. Dość jednak o tle wizualno-turystycznym. Skupmy się na tym, co działo się w sobotę.
Scenariusz wyścigu możemy porównać do tego ze sztuk antycznych. Był on znany już przed rozpoczęciem, miał swoje charakterystyczne punkty. Wiedzieliśmy, że początek będzie nieco żywszy i upłynie pod znakiem formowania się ucieczki, następnie zawodnicy spuszczą z tonu, by pod koniec przeprowadzić prawdziwy szturm. Niewiadomą było jednak to, czy ataki nastąpią na Poggio, czy już na poprzedzającej go Cipressie, oraz czy któremuś z kolarzy uda się odjechać od reszty stawki, czy o zwycięstwie zadecyduje sprint z małej grupy.
Do odjazdu dnia załapali się: Alexandr Riabushenko (Astana), Mirco Maestri, Samuele Rivi (EOLO-Kometa), Alessandro Tonelli, Samuele Zoccarato (Green Project-Bardiani), Negasi Haylu Abreha (Q36.5), Alexandre Balmer, Jan Maas (Jayco-AlUla) oraz Alois Charrin (Tudor). Liczna ucieczka nie miała jednak żadnych szans na powodzenie, o czym wiedziano już od początku. Peleton stale kontrolował swoją stratę i stopniowo doganiał harcowników. Kolejna część rywalizacji była leniwa i nie obfitowała w zbyt wiele wydarzeń, które kwalifikowałoby się jako warte do odnotowania. Jeszcze przed startem ostrym upadek zaliczył Tadej Pogacar. Podczas zjazdu z Passo del Turchino kraksę zaliczyli również min. Julian Alaphilippe oraz Jasper Philipsen. Żaden z nich nie ucierpiał. Główna grupa wchłonęła uciekającą dziewiątkę u podnóża Cipressy, co nijako mogło posłużyć jako symbol oddzielenia dotychczasowego wyścigu od ciekawych i intensywnych kolejnych kilometrów.
Liczący niespełna 6 kilometrów podjazd był pierwszą okazją na atak dla bardziej zuchwałych kolarzy. Wielu upatrywało w nim szansę na szarżę znajdującego się w świetnej formie Pogacara, który mógł próbować długiej solowej akcji w stylu coraz częściej porównywanego do niego Eddy’ego Merckxa. Niestety na tym etapie ścigania legły w gruzach nadzieje dla polskiej publiki wspierającej Michała Kwiatkowskiego. Zwycięzca tego wyścigu z 2017 roku tuż przed rozpoczęciem wspinaczki zmierzył się z Janem Tratnikiem. Choć „Kwiato” nawet nie spadł z roweru, rozpędzona stawka odjechała mu na tyle, że nie zdążył już do niej powrócić. Z przodu peletonu nie obejrzeliśmy akcji jednego z faworytów do zwycięstwa. Jego ekipa, UAE Team Emirates, postanowiła co prawda postanowiła dyktować tempo, lecz okazało się to tylko fałszywym alarmem.
Po wjechaniu na szczyt nastąpił krótki zjazd, po którym do kluczowego punktu programu pozostawało 10 kilometrów. Nieudanej szarży podczas dojazdu do Poggio spróbował Nils Politt. U podnóża decydującego podjazdu na czoło peletonu wysunęli się kolarze ekipy Bahrain – Victorious ze zwycięzcą ubiegłorocznej edycji, Matejem Mohoriciem na czele. Moment zwrotny nastąpił jednak w chwili, gdy sprawy w swoje ręce postanowiło wziąć Team Emirates. Na prowadzenie w stopniowo malejącej grupie wysunął się Tim Wellens, na którego kole jechał Pogacar. Za sprawą mocnego tempa stawka rozciągnęła się i zawodnicy jechali gęsiego. Następnie koło van Aerta puścił Matteo Trentin. Kolega z ekipy Pogacara i Wellensa, co oczywiste, nie kwapił się do pogoni, żaden z pozostałych zawodników nie zdecydował się na „dospawanie” do reszty, przez co grupa podzieliła się i z przodu pozostała już tylko ósemka kolarzy. Niedługo później Słoweniec zdecydował się na wyczekiwany atak. Zryw nie okazał się jednak tak mocny, jak można było się spodziewać. Za dwukrotnym zwycięzcą Tour de Fance utrzymali się Filippo Ganna (tak, to nie pomyłka. Włoch to prawdziwy bohater tego wyścigu), Wout van Aert oraz Mathieu van der Poel. Po chwilowym uspokojeniu, przed szczytem zaatakował Holender z drużyny Alpecin-Deceuninck. Van der Poel uciekł rywalom i ruszył w charakterystyczny stromy zjazd prowadzący do mety.
Mathieu nie dał się złapać goniącej go trójce i na dwukilometrowe wywłaszczenie przed metą wjechał z przewagą sześciu sekund. Ganna, Pogacar i van Aert współpracowali w celu dogonienia jadącego po triumf Holendra, lecz ich wysiłki nie przyniosły efektu. Van der Poel wjechał na metę usytuowaną na Via Roma 15 sekund przed rywalami. W stolicy włoskiej piosenki Mathieu dał prawdziwy koncert. Poszedł tym samym ślad dziadka, Raymonda Pulidora, który w przeszłości również wygrywał Mediolan – San Remo. Drugi na metę wjechał rewelacyjny Ganna, podium uzupełnił natomiast van Aert.
Mathieu stał się czwartym w historii Holendrem, który triumfował w la primawerze. Jego nienajlepszy początek sezonu, który był zapłatą za niezwykle intensywną kampanię w kolarstwie przełajową okraszoną tytułem mistrza świata, napotkał punkt zwrotny. Za Mathieu wspaniały występ, który z pewnością tylko zmotywuje go przed czającym się tuż za rogiem sezonem wyścigów klasycznych w Belgii i Holandii.