Wielkimi krokami zbliżają się Mistrzostwa Świata w Seefeld, ale uwagę od nich próbuje odciągnąć potężna bomba informacyjna, która ostatnimi czasy spadła na pograniczu Polski i Niemiec, a w całą sprawę zamieszany jest też pewien powszechnie znany w środowisku skoków narciarskich Austriak. Jak zatem dyskutować o faworytach, czarnych koniach i niespełnionych nadziejach, skoro przyszłość ponoć zwisa nad przepaścią, a dalsze losy wydają się bardzo niepewne?
Jak zrobi, tak będzie dobrze
Sytuacja związana z ogłoszoną niedawno decyzją Wernera Schustera o zaprzestaniu współpracy z niemieckimi skoczkami po zakończeniu bieżącego sezonu, przypomina trochę letnie zawirowania w świecie Formuły 1. Na początku sierpnia minionego roku Daniel Ricciardo ogłosił przenosiny z Red Bull Racing do Renault, w efekcie czego ruszyła lawina transferów, sfinalizowanych kilka miesięcy później. Tak to już bywa, że ruch jednej kostki domina wywraca wszystkie pozostałe, a sport jest tego najlepszym przykładem. Tylko w tym naszym żużlu się ostatnio nie sprawdziło. Większość zawodników zasiedziała się w swoich klubach, więc w okresie transferowym powiało nudą, jak u ciotki na imieninach. Pojedyncze ruchy kadrowe rzecz jasna miały miejsce, ale wielkiego wrażenia na nikim nie zrobiły, bo media zdążyły dokładnie zapowiedzieć co się wydarzy. W zasadzie się nie pomyliły, więc w tym teoretycznie najbardziej rozgrzewającym czasie, odhaczaliśmy jedynie słuszność wcześniejszych doniesień.
Z tymi transferami to tak naprawdę różnie bywa. Spójrzmy znowu na wspomnianą już Formułę 1. W minionym sezonie przez wiele tygodni zwalniali Brendona Hartleya z Toro Rosso, a Romaina Grosjeana z Haasa, bo ich wyniki odbiegały od oczekiwanej normy. Potem rozprawiano kiedy niejaki Lance Stroll wreszcie dołączy do kupionego przez jego ojca Racing Point Force India, a tym samym zwolni miejsce w Williamsie Robertowi Kubicy. Tego typu seriale ciągnęły się jak dobrej jakości krówka mordoklejka, ale nic z nich nie wyniknęło, a do końca mistrzostw sprawy zostały po staremu. Teraz rodzi się pytanie jak będzie w przypadku skoków narciarskich? Czy Werner Schuster stanie się kostką domina, która zapoczątkuje trenerską reakcję łańcuchową? A może znowu skończy się na gadaniu, a jego rzekome rezultaty rozejdą się po kościach? Odpowiedź jeszcze przez chwilę pozostanie pilnie strzeżoną tajemnicą, ale najgorętszy temat sezonu z pewnością już znamy.
Swoją drogą, fajnie ma teraz ten Stefan Horngacher. Wszystko w jego rękach. To on rozdaje karty. Jawi się jako król, który zadecyduje jak potoczą się bieżące sprawy w światowej czołówce skoków narciarskich. To tak jakby jednych posyłał na szubienicę, a drugich wrzucał do raju. Napalone na niego kadry są dwie, a biedny Horngacher tylko jeden. Jak się nie obróci, komuś zawsze pokaże cztery litery. Zastanawiać może pewien drobny niuans, a mianowicie co tak naprawdę przemawia przez austriackiego trenera. Czy jest to postawa „wiem, ale nie powiem”, a może „nie myślę o tym i zdecyduję potem”? Zagwozdka z gatunku tych, co było pierwsze? Jajko czy kura? Każdy będzie miał swoje argumenty, a rozstrzygnąć w zasadzie się nie da.
Pamiętam jak w jednym z odcinków słynnego serialu „Ranczo”, Michałowa kazała powtarzać rozchwianemu emocjonalnie Kusemu „jak zrobię, tak będzie dobrze”. Podobną kurację z pewnością zaleciłaby Horngacherowi. Zresztą on sam zabezpieczył do tego stopnia, że faktycznie, jak zrobi, tak będzie dobrze. W efekcie nikt nie powinien czuć się urażony. Całą robotę wykonały jego iście dyplomatyczne wypowiedzi medialne. Przecież jak wybierze szkolenie Niemców, to Polakom powie, iż wcześniej poniekąd to zapowiadał i winni się z tym liczyć. Z drugiej strony, jeśli zdecyduje się na dalszą współpracę z biało-czerwonymi, to naszym zachodnim sąsiadom rzuci, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment, żeby porzucić swoje dotychczasowe obowiązki i wrócić do państwa spod czarno-czerwono-żółtych barw.
Zgubne poczucie pewności
Niektórzy już wietrzą spisek. Tak bardzo lubimy mroczne historie, z nieczystymi motywacjami w tle, że nie mogło ich zabraknąć. Ponoć Niemcy chcieli rozregulować naszych skoczków mentalnie i rozsadzić cały ich system od środka. Prawdopodobne? Niby tak, ale w kontrze mógłbym przytoczyć zupełnie inne stanowisko. Może Werner Schuster, poprzez swoją decyzję, zapragnął wziąć niemieckich podopiecznych za fraki i powiedzieć im, że na do widzenia mają zrobić show nie z tej ziemi, a przy okazji zapewnić grad medali na Mistrzostwach Świata i nie dawać ciała w walce o Puchar Narodów. Myśleć można różnie, a prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, dlatego nie warto zajmować głowy kolejnymi teoriami. Lepiej poczekać na rozwój wypadków oraz konkretne deklaracje. W rzeczywistości i tak nie mamy na nie wpływu, a w tym czasie można przecież cieszyć się sportem.
Decyzja Schustera faktycznie została ogłoszona w dziwnym momencie, ale jakby się zastanowić, to zawsze lepiej zapobiegać niż leczyć. Obu stronom – niemieckiej i polskiej – daje to czas na spokojny rekonesans i dogranie spraw na linii federacja-trener. Korzystniej jest mieć czas na wypracowanie jednego scenariusza za dużo, niż obudzić się z ręką w nocniku, bez żadnego planu działań w garści. Tylko ta niepewność kibicowska, która wielu nie pozwala zasnąć. W każdym razie, Niemcy są pewni Horngachera, tak samo jak Lahti wiatru. Chwalą się dziennikarze, a odważne i stanowcze opinie wygłaszają takie tuzy jak Sven Hannawald czy Dieter Thoma. Takie ich prawo, wszak narodowa euforia jest zaraźliwa. Kojarzycie słynny slogan reklamowy „Wszyscy mają Mambę! Mam i ja!”? No to teraz nasi zachodni sąsiedzi zapewne podśpiewują sobie pod nosem „Nikt nie ma Horngachera, bo mamy my!”.
Pewność nad pewnościami niejednego już jednak zgubiła. Ostatnio przekonał się o tym prezes rybnickiej drużyny żużlowej, Krzysztof Mrozek. Przez długi czas zapewniał on, że niejaki Grigorij Łaguta, który został zawieszony za stosowanie środków dopingujących, a przez to spuścił ROW Rybnik na ekstraligowe zaplecze, po odbyciu kary wróci do drużyny i odkupi swoje winy. Sam Rosjanin całkiem niedawno potwierdzał, że nigdzie się z Rybnika nie wybiera, a tymczasem parę dni temu zadeklarował porozumienie z beniaminkiem PGE Ekstraligi, Speed Car Motorem Lublin. O Mrozku różnie się w środowisku gada, ale zamiłowania do lokalnej drużyny i wnoszenia kolorytu do czarnego sportu nikt nie powinien mu odmawiać. Tak naprawdę niemiłosiernie żal mi tego faceta. Stawał w obronie Łaguty i przelewał za niego słowną krew, bo myślał, że jest jego bratem, a finalnie okazał się dla rybnickiego klubu prawdziwym katem. Jedno jest pewne. Jeśli kiedykolwiek będziecie szukać czegoś na temat honorowej postawy w sporcie i życiu, to w wyszukiwarkę pod żadnym pozorem nie wpisujcie „Grigorij Łaguta”. Mrozek oczywiście robił to wszystko w interesie własnego klubu i jego ekstraligowej przyszłości, ale to nie zmienia faktu, że przez to ostro szarpał swój wizerunek. „Grisza” rzecz jasna może mieć własne spojrzenie na całą sprawę. Jest wolnym człowiekiem i nikt nie odbiera mu prawa do wyboru, jednakże jego zachowanie chyba nie do końca poszło w parze z moralnością i przyzwoitością. Teraz jednak rodzi się pytanie czy w sporcie zawsze jest miejsce na takie komponenty? Odpowiedź nasuwa się sama…
Nie twierdzę, iż przesadna pewność Niemców jest bezpodstawna, aczkolwiek na razie nie można odbierać też szans zapewnieniom płynącym z polskiego sztabu, mówiącym że Horngacherowi nigdzie nie będzie tak dobrze jak w nadwiślańskim kraju, a oferta współpracy na kolejne lata leży na stole i czeka na podpis. Pożyjemy, zobaczymy. Podekscytowanie tym wątkiem z pewnością będzie tylko rosnąć. Swoją drogą, sport odzwierciedla też inną życiową prawdę. Często jest tak, że czegoś bardzo pragniesz, potrzebujesz i wiążesz z tym dalekosiężne plany, aż tu nagle ktoś wchodzi ci w paradę i zgarnia łup sprzed nosa. Pod wpływem ewentualnego odejścia Stefana Horngachera, wielu Polaków zapewne powie o sporym pechu. W końcu to nasi dali mu szansę. Przy polskich skoczkach rozbłysnął cały jego trenerski kunszt, a teraz inni chcą z tego skorzystać. W sporcie jak na wojnie, coraz częściej przekonuję się, że wszystkie chwyty dozwolone.
Przynajmniej będziemy mogli przekonać się jak kilkukrotnie czuł się prezes łódzkiego klubu żużlowego, Witold Skrzydlewski. W jego zespole objawiał się talent wielu zawodników, na przykład Petera Kildemanda czy Jasona Doyle’a. Żaden z nich nie zabawił jednak w orlim gnieździe na długie lata, bo szybciutko zgłaszali się po nich ekstraligowi pretendenci. Co prawda ten pierwszy, po efektownym wypłynięciu na powierzchnię, zaczął kierować się w stronę dna, ale ten drugi został Mistrzem Świata i łakomym kąskiem na rynku transferowym. A teraz jeszcze nieszczęsny Get Well Toruń sprzątnął Panu Witkowi lidera drużyny, czyli Norberta Kościucha.
Kiedyś coś podobnego spotkało również Marka Cieślaka, trenera Żużlowej Reprezentacji Polski. Kiedy pracował jako szkoleniowiec we Wrocławiu, to na sezon 2007 ściągnął sobie młodziutkiego wówczas Australijczyka, Chrisa Holdera. W całe przedsięwzięcie zaangażował się ówczesny żużlowy czempion, Jason Crump, który miał być gwarantem wieloletniej obecności dobrze zapowiadającego się rodaka we wrocławskiej Sparcie. Obaj nie przewidzieli jednak, że wkrótce na horyzoncie pojawi się Jacek Gajewski z Torunia i przekona Holdera, żeby przenieść się do Grodu Kopernika. Dopiero tam jeździec z Antypodów zakotwiczył na długie lata, w efekcie czego już niebawem rozpocznie swój dwunasty z rzędu sezon z aniołem na piersi. Cóż począć? Użytkownicy języka angielskiego zapewne skwitowaliby to stwierdzeniem „life is brutal”, a ja powiem, że takie jest po prostu brutalne prawo rynku. Nic nie robi lepszego PR-u, niż skuteczna praca, której efekty dają się zaobserwować, a poza tym stają się możliwe do wymierzenia. U Horngachera sprawdza się to w stu procentach.
Co znaczy trener…
Zasługi austriackiego szkoleniowca będą jednak przez niektórych umniejszane. Ciekawe rzeczy zaczęły dziać się w przestrzeni wirtualnej. Niedawno natrafiłem na komentarze, których wymowa dosłownie zwala z nóg. Mnie co prawda nie powali, bo od wielu lat poruszam się na wózku, ale gdybym kiedykolwiek stanął znów na nogi, to raczej szybko bym z powrotem usiadł. Ze wspomnianych komentarzy wynikało, iż Horngacher to w zasadzie średniej jakości trener i płakać po nim nie ma sensu, bo taki Hula jest bez formy, a kryzysu Kota od długiego czasu nie udaje się przełamać. Niby prawda, ale tego typu perspektywa jest raczej niekompletna. Okroić to można komuś pensję, ale nie rzeczywistość z faktów. A jakby nie patrzeć, pod egidą Horngachera każdy skoczek z kadry A miał swoje pięć, a czasami nawet dziesięć minut.
Najdłużej w stabilnej i wysokiej formie trzyma się rzecz jasna Stoch, ale triumfy Macieja Kota sprzed dwóch lat i wysokie piąte miejsce w Pucharze Świata to mało? Zeszłoroczny wystrzał formy wyśmiewanego przez wielu Stefana Huli naprawdę nic nie znaczy? Zapanowanie nad techniczną samowolką Piotra Żyły i jego medal Mistrzostw Świata to mrzonki? A może sukcesy Dawida Kubackiego i stopniowy progres Jakuba Wolnego nam się po prostu śnią? Nie pamiętam, żeby wcześniej aż tylu polskich skoczków kręciło się w czołówce klasyfikacji generalnej i poszczególnych konkursów. Jest drużyna i dzięki temu nie musimy już wyć do telewizora wyłącznie „Leć Adam, leeeeć”, albo „Fruń Kamil, fruuuń”, bo skończył się czas jednej wybitnej jednostki i sporej przepaści za jego plecami. Oczywiście Stoch swoimi osiągnięciami bije kolegów na głowę, ale w poszczególnych zawodach oni mają równe szanse, by stać się polskim numerem jeden. To jest bezsprzeczny progres.
Każdy z nich miewa lepsze, bądź gorsze chwile, ale kolektyw jakoś się trzyma. Niby trener nic nie może, bo to zawodnik skacze, ale jednak te naczynia są ze sobą jakoś dziwnie połączone. Dlaczego oni tak bardzo mu ufają? Z jakiego powodu po nieudanych konkursach muszą najpierw obgadać to ze szkoleniowcem? Widocznie się dogadują i rozumieją, a opinii publicznej nie chcą meldować błędnych komunikatów. Gdyby na trenerskim stołku posadzić sympatyczną panią ze sklepu osiedlowego, to efekty raczej nie byłyby równie imponujące. Pewnie zagadałaby swoich podopiecznych na śmierć, ale dobrych zawodników, to by z nich chyba nie zrobiła. Zresztą, skoro trener taki niepotrzebny, to czemu pod wpływem ewentualnego odejścia Horngachera, ciśnienie w Polsce skacze tak wysoko, jak sprawny kangur?
O tym, co znaczy dobrej klasy szkoleniowiec, niegdyś przekonałem się na własne oczy. Swego czasu, w mojej rodzinnej Chełmży funkcjonował klub siatkarski. Na drugi sezon po awansie do II ligi przyszedł nowy trener, wcześniej grający u nas jako zawodnik. W swojej wieloletniej karierze miał jednak okazję liznąć gry na znacznie wyższym szczeblu, więc swoje widział i w głowie zakodował. Jego metody szkoleniowe powalały na kolana i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy pojawiłem się na jednym z treningów, to nie wiedziałem czy przecierać oczy ze zdumienia, że do naszej niewielkiej mieścinki zawitał taki profesjonalizm czy współczuć chłopakom, którzy byli katowani do granic możliwości, a pot lał się z nich strumieniami. Efekty zostały jednak osiągnięte. Drużyna awansowała do play-off, a nie wystartowała w nich wyłącznie ze względu na brak pieniędzy w kasie. Warto wspomnieć, że team został zbudowany nie tylko na siatkarzach, którzy od jakiegoś czasu grali regularnie w lidze. Zespół tworzyli też gracze uznani za nieoszlifowane diamenty lub zmarnowane talenty oraz zawodnicy grający wcześniej przede wszystkim amatorsko. Brzmi znajomo w odniesieniu do skoków?
Swoją drogą, taki trener to ma ostro przegwizdane. Kiedy wyniki układają się po myśli, to staje się taktycznym bogiem, natomiast gdy coś szwankuje, to jest pierwszy do odstrzału, a wiadra pomyj spływają na niego hurtem. Ostatnie miesiące, a w zasadzie lata, to jednak czas Stefana Horngachera. Z pełną świadomością może podjąć każdą decyzję, bo na to sobie zasłużył. Brutalność sportu ma jednak to do siebie, że pod jej wpływem u jednych zapanuje radość, a u innych poleją się łzy. Dlatego zawsze warto jest żyć chwilą i korzystać z każdej szansy, czy to jako kibic, czy to jako trener. Z tego też powodu, Stefana będziemy w najbliższym czasie bacznie obserwować. I to nie tylko tego jednego, bo w kraju ze stolicą w Wiedniu jest kolejny jegomość o takim właśnie imieniu, tyle że on wciąż skacze na nartach, a z każdym kolejnym dniem staje się coraz mocniejszy i będzie chciał namieszać w zbliżających się Mistrzostwach Świata. To nie może być przypadek. Wikipedia podpowiada, iż imię Stefan wywodzi się od słowa oznaczającego znak zwycięstwa. Nie dziwota, że wokół takich ludzi wytwarza się tyle emocjonalnego ciepełka. Przyda się zwłaszcza zimą, bo za oknem mroźno i gdzieniegdzie śnieżnie, a nieprzyjemny wiatr wciąż daje nam popalić.
Karol Śliwiński