Australijczyk Simon Clarke wygrał piąty etap tegorocznego Tour de France. Triumf kolarza Israel Premier-Tech został jednak nieco przyćmiony przez rywalizację wśród pretendentów do zwycięstwa w wyścigu.
Środowy odcinek od początku zapowiadał się bardzo interesująco. Trasa licząca w sumie 154 kilometry na pierwszy rzut oka mogła wydawać się łatwa – jej profil był płaski na tyle, że nie znalazła się tam żadna górska premia. Cały obraz zmieniała jednak obecność jedenastu sektorów pokrytych brukiem, dzięki czemu tego dnia dostaliśmy namiastkę wyścigu Paryż-Roubaix.
Ucieczkę dnia stworzyło pięciu kolarzy: Magnus Cort Nielsen, Taco van der Hoorn, Neilson Powless, Edvald Boasson Hagen oraz Simon Clarke. Czołówka przez cały etap pozostawała pod kontrolą peletonu i wydawało się, że wchłonięcie jej przez główną grupę jest tylko kwestią czasu. Jednakże w wyniku defektów oraz kraks, które nie w środę nie oszczędzały uczestników Wielkiej Pętli (o czym więcej później) oraz szachów strategicznych wśród największych, można było odnieść wrażenie, że czołowa piątka została poniekąd odpuszczona. Ucieczka zdołała utrzymać około minutę przewagi nad resztą stawki i gdy czwórka z nich wjechała razem na ostatnie dwa kilometry (jedynym, który nie wytrzymał tempa był Cort Nielsen) wiadomo było, że wśród nich jest zwycięzca etapowy. Teoretycznie najbardziej na zwycięstwu powinno zależeć Powlessowi oraz Boassonowi Hagenowi, dla których bonifikaty oznaczałyby włączenie się do walki o liderowanie w wyścigu. Jako pierwszy długiego ataku na prawie kilometr przed metą spróbował Amerykanin, lecz jego akcja szybko spaliła na panewce. Jako kolejny ruszył Norweg, lecz on także nie zdołał uciec rywalom. Na ostatnich metrach bój o zwycięstwo stoczyli więc van der Hoorn oraz Clarke. Po fotofiniszu triumfatorem został Australijczyk, który o przysłowiowy błysk szprychy wyprzedził atakującego resztkami sił i nijako „wypychającego” swój rower Holendra.
Skupmy się teraz na tym co działo się w peletonie – te wydarzenia to materiał na niezwykle ciekawą opowieść. Wspomnianych jedenaście sektorów brukowanych zostało usytuowanych w drugiej części etapu. Nie od dziś wiadomo natomiast, że taki teren sprzyja defektom oraz kraksom – mocne tempo w końcówce połączone ze wzmożoną podatnością na trudności sprawiało, że niezwykle trudno byłoby powrócić do rywalizacji po odpadnięciu z grupy. Największym indywidualnym pechowcem tego dnia został Ben O’Connor, który na 51 kilometrów przed metą złapał gumę i nie zdążył później wrócić do peletonu. Ostatecznie stracił on aż trzy minuty do głównej grupy. Jeśli zaś chodzi o ekipy, to z pełnym przekonaniem można przyznać, że nie był to dzień ekipy Jumbo-Visma. Holenderska drużyna przyjechała do Francji z dwoma liderami oraz chęcią do wali o zwycięstwo w wyścigu. Tymczasem najpierw Jonas Vingegaard złapał gumę, a chwilę później wypadek zaliczył Primoz Roglic. Sprawiło to, że plan drużyny stanął na głowie – część składu (w tym lider Wyścigu Wout van Aert) została cofnięta do Duńczyka w celu doprowadzenia go do peletonu, a inni mieli pomagać Słoweńcowi. Doszło w ten sposób do sytuacji, w której grupa Roglicia, na czele której pedałowali kolarze Jumbo-Visma, goniła grupę Vingegaarda, gdzie z przodu znajdowali się zawodnicy tej samej drużyny.
O ile dla jednego z reprezentantów Słowenii francuski bruk na środowym etapie okazał się niezwykle pechowy (Roglic zwichnął sobie obojczyk i nastawiał go za pomocą krzesła jednego z kibiców), o tyle drugi z nich tego dnia czuł się niczym ryba w wodzie. Mowa oczywiście o Tadeju Pogacarze, który zdołał odjechać od peletonu. Jego przewaga nad główną grupą stale rosła i wydawało się, że na mecie może wynieść nawet około minutę. Tadej jadący w parze z Jasperem Stuyvenem zaczął jednak zwalniać tempo w końcówce i na kreskę wjechał zaledwie 13 sekund przed swoimi rywalami – ta akcja nie przyniosła więc zbytniego pożytku. W peletonie znaleźli się wszyscy kolarze liczący cię w walce o triumf w klasyfikacji generalnej, poza oczywiście Roglicem (do głównej grupy zdołał dołączyć Vingegaard). Primoz, który na tegoroczny Tour de France przyjechał z zamiarem zrealizowania swojego niespełnionego marzenia o zwycięstwie w całym wyścigu, stracił dwie minuty i 59 sekund do zwycięzcy, czyli około trzy minuty do swojego największego rywala. Tym razem sprawdziło się stare porzekadło, że na tym etapie nie można wygrać wyścigu, ale można go przegrać – małorealne jest włączenie się Primoza do walki o żółtą koszulkę. Wszystko wskazuje na to, że jego rolą pozostanie wspieranie swojego duńskiego kolegi, który wyrósł na lidera Jumbo-Visma w tych zawodach.
Dla holenderskiej ekipy środowa burza przyniosła jeden pozytywny skutek – liderem wyścigu pozostał Wout van Aert.
W czwartek na kolarzy będzie czekała licząca ponad 219 kilometrów trasa z Binche do Longwy, która będzie idealną okazją do powalczenia dla dynamicznych zawodników specjalizujących się w wyścigach jednodniowych.
Jarosław Truchan