Na stokach alpejskiego Pucharu Świata w sobotę królowały długie narty. Zarówno panie, jak i panowie zmierzyli się w zjazdach. Wśród kobiet najlepsza okazała się (bez zaskoczenia) Sofia Goggia. Podczas zawodów mężczyzn doszło jednak do sporej niespodzianki- wygrał Bryce Bennett ze Stanów Zjednoczonych.
Najlepsze alpejki globu rywalizowały dziś na stoku w Val d’Isere, na bardzo znanej trasie, za bardzo nieskomplikowanej technicznie i sprzyjającej rozwijaniu dużych prędkości. Od początku wielkiej faworytki dopatrywano się właśnie Włoszki, szczególnie pod nieobecność Lary Gut-Behrami, która uzyskała pozytywny wynik testu na koronawirusa. Żywa krowa (dość nietypowa nagroda dla zwyciężczyni zmagań w tym francuskim kurorcie) powędrowała właśnie w ręce zawodniczki z Półwyspu Apenińskiego. Gdy Goggia przecięła linię mety, jej przejazd był istną deklasacją rywalek. Ówczesną liderkę, którą była Elena Curtoni, wyprzedziła o ponad półtorej sekundy. Zawodniczki jadące później zdołały bardziej zbliżyć się do dzisiejszej zwyciężczyni. Breezy Johnson, która zajęła drugie miejsce straciła 0.27s, natomiast trzecia Mirjam Puchner- prawie sekundę. Bezsprzecznie to jednak Sofia Goggia zasługiwała na triumf. Jej przejazd był pokazem wielkości, kunsztu i maestrii triumfatorki wszystkich dotychczasowych zjazdów w tym sezonie.
O ile trasę, z którą mierzyły się dzisiaj panie, możemy zaliczyć do przyjemnych (zachowując oczywiście wszelkie proporcje. Żaden zjazd nie jest łatwy), z długimi odcinkami szusu, czyli momentu, w którym kijki znajdują się pod pachą zawodniczki w celu uzyskania jak najbardziej aerodynamicznej pozycji, o tyle panowie mieli dziś do pokonania istne piekło. Nie sposób inaczej nazwać zjazdu w Val Gardenie. Mnóstwo garbów, skoków, wymagających zakrętów oraz długość przejazdu (przejechanie zajmuje ponad dwie minuty) sprawiają, że już samo ukończenie jest wielkim sukcesem. Tutaj startują najwięksi, nie ma miejsca dla zawodników bez doświadczenia. Obciążenia, jakim poddawane są nogi są niebotyczne. Przecięcie linii mety jest jednocześnie najgorszym i najwspanialszym uczuciem- po prawie 3,5-kilometrowej trasie, na którą składa się 37 bramek, zawodnik prawie jęczy z bólu, ale prostując nogi doznaje niesamowitej ulgi, że wszystko już za nim. Jak łatwo się domyśleć- nie wygrywa tu nikt przypadkowy. Dzisiaj jednak byliśmy świadkami nie lada niespodzianki- niewielu, a może i nikt nie przewidziałby, że zwycięży Bryce Bennett. Dla Amerykanina jest to pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata, nikt więc nie upatrywał w nim faworyta przed rozpoczęciem zawodów. Za takiego nie uchodził również Otmar Streidinger. Austriak, który startował jako pierwszy, zawiesił jednak poprzeczkę niesamowicie wysoko i dał się wyprzedzić tylko jednemu rywalowi. Podium uzupełnił Niels Hintermann ze Szwajcarii. Ani Dominik Paris, ani Beat Feuz, Vincent Kriechmayr, czy Matthias Mayer, którzy ze względu na swoje doświadczenie i pozycję w alpejskiej hierarchii zawsze stawiani są w gronie pretendentów do zwycięstwa, nie byli w stanie dziś zagrozić Bennettowi. Po świetny rezultat jechał Aleksander Aamodt Kilde. Norweg, który wygrał wczorajszy supergigant, jechał po świetny rezultat, na czwartym międzyczasie miał 0.86s przewagi nad Amerykaninem. Padł on jednak ofiarą trasy, nie zmieścił się w sektorze bardzo ciasnych skrętów, przez co ominął bramkę i nie został sklasyfikowany.
Sobota na alpejskich stokach zapewniła nam przewspaniałe rywalizacje. W niedzielę liczymy na równie dużą dawkę emocji. Panowie wystartują w slalomie gigancie w Alta Badia, panie z kolei pozostają w Val d’Isere, gdzie zmierzą się w supergigancie.
Jarosław Truchan