Tak sobie myślę od paru dni – po co tyle pisać o Lewandowskim. Tym bardziej, że u niego (przynajmniej piłkarsko) cały czas to samo, czyli nuda: ogromne przelewy z Bayernu, przynajmniej trzydzieści bramek w sezonie i (zbyt) długi kontrakt. No więc dzisiaj ja też coś o Lewym napiszę, ale, jak Boga kocham, pierwszy i ostatni raz.
Na początek: ludzie, przestańcie się nim chwalić, bo to jest jak chwalenie się, że prababka miała folwark i bywała w Paryżu. Cały świat doskonale wie ile Lewandowski jest wart i powiem wam – w tajemnicy – właśnie dlatego nie chcą go sprzedać. Rozumiem nawet ten patriotyczny obowiązek. Podkreślenie, że rola polskiego piłkarza nie musi być marginalna, ale to jest przypadek odosobniony.
Tak jak ta prababka była przypadkiem odosobnionym. Na salonach nas nie ma. A nadmierny zachwyt prowadzi do fałszywego wniosku, że potrafimy grać w piłkę. Otóż nie potrafimy. Mamy w Polsce setki klubów, tysiące zawodowych piłkarzy i dziesiątki tysięcy zawodników w drużynach juniorskich, ale jednostka wybitna to tylko incydent.
Ostatnio jednak bardziej chodzi o to, że ten konkretny Incydent, który wyjechał na emigrację zarobkową za zachodnią granicę, chce zmienić pracodawcę. W całej jego epopei odchodzenia z Niemiec jest jedna zabawna rzecz – prezes Bayernu i to, co on myśli o powyższej kwestii. A myśli tyle: chcecie kupić naszego piłkarza? Nie ma mowy. Odejdzie jak my będziemy chcieli go sprzedać. Kropka. Koniec cytatu. I ma rację Karl-Heinz. Gdyby wypuścił z klubu takiego gościa, dowodziłoby to, że nie dba o przedsiębiorstwo, którym zarządza.
Niejeden już ogłosił, urbi et orbi, że w Monachium potrzebne są duże zmiany. Ale jak na razie zmian tych nie widać, a chęci wydawania setek milionów na przebudowę zespołu nie było widać nigdy. Jeżeli Niemcy nie stwierdzą, że mogą, a nawet muszą sobie na to pozwolić, to Lewy wypełni kontrakt i nie przeskoczy tego żaden Zahavi, żaden Cezary Kucharski, nawet z Davidem Copperfieldem na spółkę.
Rozumiem przy tym dylemat Roberta sprzed dwóch lat, wybrał jednak wtedy większą kasę kosztem elastyczności transferowej. Ma więc teraz nasz bohater lepszą umowę i niewiele do gadania w tej drugiej kwestii. Nie żałujcie go, nie ma powodów. Jakoś sobie w życiu poradzi. Z biznesowego punktu widzenia rozwój marki „Lewandowski”, jak mniemam, w żaden sposób nie zostanie zahamowany jeśli nie dojdzie do transferu.
Jedynym problemem pozostanie nikła szansa wygrania Ligi Mistrzów w obecnej konfiguracji, co z punktu widzenia ambicji sportowej jest nie do zaakceptowania. Pamiętajmy jednak, że sama ambicja nic nie zmienia, znacznie bardziej liczy się kasa. A Bayernowi ciężko będzie namówić napastnika na poziomie Lewego do gry w Bundeslidze i klubie nie tak mocarnym jak zwykle. Za jakiekolwiek pieniądze.
W każdej z powyższych kwestii możecie się ze mną kłócić, w końcu jedną stronę ma tylko wstęga Möbiusa (notabene Niemca), ale niewielu z nas obchodzi gdzie gra Lewandowski, naprawdę. Byle walnął te trzydzieści bramek w sezonie.
Michał Koziana
fot. tygodnik.tvp.pl