Początek tego tekstu miał wyglądać zupełnie inaczej, ale czasami życie wywraca się do góry nogami, a wcześniejsze plany tracą na znaczeniu. Żużlowy świat wywrócił się pod wpływem informacji o śmierci Tomasza Jędrzejaka. Jesteśmy bezradni wobec tego, co siedziało w jego głowie, a siedzieć musiało sporo. W ostatnich dniach nie potrafiłem zebrać żużlowych myśli, a jednocześnie nie chciałem publikować kolejnego publicystycznego wątku. Jakby to wyglądało w obliczu tragedii, która dotknęła nasze środowisko? Chwila dziennikarskiej ciszy była moim osobistym hołdem. W tym czasie przeczytałem mnóstwo świetnych tekstów, napisanych przez starszych redaktorów. Serce się radowało, bo zobaczyłem, że w dziennikarstwie nadal jest miejsce na głębię i chwilę zadumy. Szkoda tylko, że potrzeba było tak dramatycznych okoliczności, żeby to sobie uświadomić. Nie znałem Tomka tak dobrze jak autorzy tych artykułów. Rozmawialiśmy zaledwie jeden raz. Dziękuję moim kolegom po fachu, bo dzięki Waszym wspomnieniom mogłem poznać go znacznie lepiej. Uzupełnianie wiedzy to podstawa tej profesji.
Parę lat temu boleśnie przekonałem się, co znaczy stracić jednego z rodziców. Moja mama odeszła po jednostronnej walce z nowotworem. Potrafię wyobrazić sobie co czują najbliżsi nieżyjącego już Tomka. Nie jest łatwo. Jest tragicznie, bo w jednej chwili wszystko wali się jak domek z kart. Po czasie uświadamiamy sobie, że trzeba żyć dalej i szukać pozytywnych stron codzienności. Nasza dyscyplina nadal będzie skręcać w lewo, choć świat żużla już nigdy nie będzie taki sam. Coś się skończyło. O „Ogórze” będziemy pamiętać zawsze, ale trzeba znaleźć bodźce, które przywrócą wiarę w sens czarnego sportu. Postanowiłem spróbować. Znalazłem temat, który zostawia mi sporo nadziei. Bez niej trudno przecież funkcjonować.
Spojrzenie w przyszłość
„Halo, a to mięsko aby świeże?” – Zdarza się nam pytać przy sklepowej ladzie. Gonimy za świeżością, bo takie produkty gwarantują jakość i najlepszy smak. Niby oczywiste, ale w sporcie nie do końca. Miłośnicy żużla doskonale wiedzą, że nie tylko świeży narybek zapewnia wyśmienitą ucztę. Dyscyplina faszeruje nas zawodnikami, którzy lata młodości mają już za sobą, ale wciąż stać ich na kapitalną jazdę. Ostatnio kilku z nich awansowało do Grand Prix. Dla cyklu nie będą towarem pierwszej świeżości, ale to nie znaczy, że upłynął im termin przydatności do ścigania. Za kilka miesięcy z przyjemnością skosztuję dania, które zaserwują nam na torze. Jestem ciekawy jak tym razem posmakuje.
Przed nami najważniejsze rozstrzygnięcia bieżącego sezonu, ale nikt nie broni dywagować o tym, co nas czeka w niedalekiej żużlowej przyszłości. W takiej Formule 1 dywagacjom transferowym nie ma końca. Niektórzy podpisują już kontrakty i wiedzą co będą porabiać za kilka miesięcy. Sezon trwa w najlepsze, a tak naprawdę powoli „jaramy” się następnym. Niejaki Daniel Ricciardo śmiga sobie jeszcze dla Red Bulla, ale już odczuwa ekscytację, że niebawem przeniesie się do stajni Renault. I wszystko oficjalnie, na legalu. Szaleństwo, nie? Wyobraźcie sobie co by było gdyby takie hece wprowadzić do naszego żużla. Podejrzewam, że w połowie sierpnia przestałoby nas interesować kto wjedzie do play-off, kto powie ekstralidze do widzenia, a kto wybierze się na wakacje do samego kwietnia. Wydarzenia torowe pewnie straciłyby na znaczeniu. Liczyłyby się tylko busy widziane w każdym zakątku żużlowej Polski i rozmowy transferowe. Kto? Z kim? Kiedy? O czym? Za ile? Na jak długo? Dlaczego? Nikt nie emocjonowałby się szansami finalistów. Analizy mocnych i słabych stron przeszłyby bez echa. Wszyscy żyliby składami na nowy sezon i rozprawiali o układzie sił. Pod koniec starego sezonu układaliby tabelę następnego. To dopiero byłby burd… bałagan. Chyba dobrze, że tak nie jest.
Oczywiście nikt nie zamydli oczu i nie powie, że rozmowy się nie toczą. Wystarczy zajrzeć na portale sportowe i poznać realia dyscypliny. Ale oficjalnie cicho sza! Nikt nic nie wie, a telefon się nie grzeje. Jest zimny jak bryła lodu na Antarktydzie. Ale skoro Formuła 1 może dywagować i rozprawiać o obsadach zawodniczych na kolejny sezon, to spróbujmy także my, fanatycy żużla. Przecież nie będziemy gorsi, tym bardziej, że co nieco już wiadomo. Oczywiście nie o lidze, bo na to przyjdzie jeszcze czas. Mowa o Grand Prix i pierwszych transferach do przyszłorocznego cyklu. Na szczęście nikt nie musiał z nikim negocjować i jeździć na tajne spotkania. Co najwyżej trzeba było dogadać się z motocyklem i znaleźć wspólny język z torem. To rodzaj okienka transferowego, w którym kontrakt na występy wśród najlepszych leży na torze, a nie w gabinecie prezesa. Nie liczy się kasa, tylko motywacja. Wszystko zależy od osobistych preferencji i umiejętności. Przyda się też fura szczęścia. O czym mowa? Pod koniec lipca odbyło się żużlowe Grand Prix Challenge, czyli eliminacje do Grand Prix 2019. Wystarczyło znaleźć się w czołowej trójce, by zostać uczestnikiem zmagań o Indywidualne Mistrzostwo Świata.
Statystyczna mizeria
W Landshut tego zaszczytu dostąpili Janusz Kołodziej, Niels Kristian Iversen i Antonio Lindbaeck. Szybciutko zaglądamy w metryczki wszystkich Panów. Kolejno roczniki 1984, 1982 i 1985. Cała trójka po trzydziestce. Niby niewiele, ale w obecnej stawce nie znajdziemy zbyt wielu starszych zawodników. Greg Hancock to rocznik 1970, a Nicki Pedersen 1977. Warto wspomnieć jeszcze Mateja Zagara (1983) i Jasona Doyle’a (1985). Cykl Grand Prix ulegał ostatnio odmłodzeniu, ale nadal jest w nim miejsce dla starych wyjadaczy. W tym wypadku nie chodzi tylko o wiek. Wszyscy zakwalifikowani zawodnicy mają jakąś przeszłość w cyklu Grand Prix. Nic wielkiego w nim nie zwojowali, ale zaznaczyli swoją obecność. Najlepiej poszło Nielsowi Kristianowi Iversenowi, który w 2013 roku dorobił się brązowego medalu Mistrzostw Świata. Dwa lata później był czwarty, a do „pudła” zabrakło mu jedenastu punktów. Poza tym jeszcze tylko raz zmieścił się w czołowej ósemce, gwarantującej przepustkę na kolejny sezon. U Antonio Lindbaecka wiały różne wiatry. Raz cieplejsze, raz chłodniejsze. W cyklu przejeździł osiem pełnych sezonów, ale powyżej siódmego miejsca nie wyskoczył. Tak było w sezonach 2012 i 2016. W pozostałych przypadkach nawet nie utrzymał się w cyklu. Obaj miewali jednak przebłyski geniuszu. Potrafili doszusować do podium pojedynczych zawodów, a nawet je wygrać. Iversen triumfował pięć razy, a Lindbaeck trzy. Najsłabiej w Grand Prix poradził sobie Janusz Kołodziej. Polak przejeździł tam tylko jeden pełny sezon (2011) i zakończył go na czternastym miejscu. Najlepiej poszło mu w Terenzano, gdzie zdobył dziesięć punktów. W Goeteborgu miał jedno oczko mniej. Najsłabiej było w Pradze i Malilli – po jednym punkcie. To jednak nie znaczy, że nie zaznał smaku podium. Rok wcześniej jechał w Bydgoszczy z dziką kartą i zajął trzecie miejsce.
I co? W statystykach nie wygląda to najlepiej. Ale zanim bez namysłu rzucimy slogan: Znowu te cieniasy, ochłońmy i dajmy im szansę. Nie było lepszego momentu na awans. Cała trójka jest spragniona żużla na mistrzowskim poziomie, bo zdążyła się za nim stęsknić. To może przełożyć się na fajne widowisko. Taką szansę trzeba wykorzystać. Sami zapracowali, więc uszanują. Przy okazji spróbują udowodnić, że zasłużyli. Zaleciało demagogią, ale nie ma podstaw, by nie wierzyć. Co prawda, to młodzież rozpala nasze zmysły. Chcemy jej w Mistrzostwach Świata, bo dostaniemy coś nowego i niestandardowego. Tyle, że do tanga trzeba dwojga. W Challenge’u startowali przecież Robert Lambert, Max Fricke i Jack Holder. Żużlowe świeżaki, które jeszcze nigdy nie były stałymi uczestnikami cyklu Grand Prix. Na starcie zameldowali się też Vaclav Milik i Piotr Pawlicki, ale żaden nie miał siły przebicia. Starszyzna górą. Warto wspomnieć, że harce młodziaków w Mistrzostwach Świata czasami kończyły się katastrofą. Tai Woffinden czy Artiom Łaguta coś na ten temat wiedzą. Niektórzy muszą dojrzeć. Reguły jednak nie ma, bo Emil Sajfutdinow, Bartosz Zmarzlik i Patryk Dudek jako młodzi debiutanci sięgali po medale. W młodości siła, ale wszystko ma swój czas. Nie ma się co martwić. Uważam, że nowi-starzy uczestnicy cyklu, czyli „Koldi”, „PUK” i „Toninho”, też zapewnią nam solidną porcję wrażeń.
Na warsztat z tymi żużlowcami
Kołodziej tak bardzo chciał awansować do Grand Prix, że jak już awansował, to nie mógł w to uwierzyć. Po zjeździe z toru dopytywał Krzyśka Cegielskiego czy na pewno jest w czołowej trójce. On nie tylko się w niej znalazł, ale na dokładkę wygrał cały turniej. Cieszył się jak dziecko. Niedawno napisałem na Twitterze, że na naszych oczach tworzy się nowa, ekstremalnie kapitalna wersja Janusza Kołodzieja, niesamowicie nakręconego na dobry i efektowny speedway. Dalej trzymam się tego stwierdzenia i powiem więcej. Taką wersję „Koldiego” biorę w ciemno. Janusz mnie zaskoczył, a ja lubię takie zaskoczenia. Ostatnio nie był tak aktywny na żużlowym poligonie, a teraz strzela pociskami grubego kalibru. Do niedawna skupiał się na polskiej lidze i to mu wystarczało. W międzyczasie poświęcał się szkoleniu dzieciaków w swojej szkółce. Pamiętam jak z Konradem Gawłem dyskutowaliśmy o Januszu na antenie Radia Gol. To było jakiś rok temu. Zastanawiałem się wtedy czy aktywny żużlowiec jest w stanie łączyć uprawianie sportu z byciem szkoleniowcem. Miałem wątpliwości, ale widocznie się myliłem. Wydawało mi się, że Kołodziej ogranicza jazdę do absolutnego minimum. Teraz obudził się w nim diabeł. Snuje plany i pozytywnie nakręca się na przyszłoroczne Grand Prix. Nie interesuje go przeciętność. On chce tam wejść z przytupem i odkuć się za wcześniejsze niepowodzenia.
Iversen jechał w Grand Prix Challenge na totalnej furii i z oczywistym celem. Rok temu potężnie wkurzył się, gdy organizatorzy nie przyznali mu stałej dzikiej karty. W zamian postawili na jego rodaka, Nickiego Pedersena. Podejrzewam, że zadziałała magia nazwiska i osiągnięć lub tak zwanej marki. Frustrację dało się zrozumieć, bo z rywalizacji wyeliminowała go kontuzja. Duńczyk pewnie pomyślał sobie, że wypadł oknem, nie wpuścili go kominem, to wejdzie drzwiami, a przy okazji wywali je z futryny. Kiedyś słyszałem taki kawał. Pani pyta Jasia co mówi tata po powrocie z pracy do domu, a Jasiu odpowiada: Ha KURKA! – w oryginale trochę ostrzej – Nie spodziewaliście się mnie tak szybko! To samo mógłby powiedzieć Niels Kristian Iversen do organizatorów cyklu. Ale dla niego lepiej, że dostał się tam teraz, a nie rok temu dzięki dzikiej karcie. Jest po operacji i dochodzi do formy. Po tym co prezentował u progu sezonu, nie wróżyłbym mu sukcesu. Pogłębiałby tylko frustrację swoją i kibiców. Przecież w tym roku jechał w dwóch rundach, kiedy zastępował kontuzjowanego Martina Vaculika. Zajmował w nich pozycje trzynastą i dwunastą, co potwierdza przypuszczenia, że byłoby krucho. Teraz może o tym zapomnieć i myśleć o nowym rozdziale.
A Lindbaeck? Hulaj dusza, piekła nie ma. Przy nim wszystko jest możliwe. Grand Prix Challenge bez niespodzianek to jak tort bez truskawki. Zawsze znajdzie się jakaś przeterminowana petarda, która odpali w najmniej spodziewanej chwili. Każdy Challenge musi mieć swojego Chrisa Harrisa. Tym razem Brytyjczyk nie pojawił się na starcie, ale przez lata stał się symbolem zawodnika, na którego nikt nie stawia, którym nikt się nie przejmuje, a finalnie melduje się w elicie. Wydawało się, że w tegorocznym Challenge’u wyręczy go rodak Craig Cook, ale w biegu dodatkowym przegrał z nieobliczalnym Lindbaeckiem. Wiedziałem, że ktoś wyskoczy jak królik z kapelusza. Obstawiałem Kennetha Bjerre. Jeśli nie wierzycie, zapytajcie redaktorów z toruńskiej prasowej. Przy okazji powiedzą Wam, że wytypowałem Kołodzieja i Iversena. To było akurat łatwe. Problem pojawił się przy trzecim grajku. Los zesłał nam Lindbaecka. Awans Szweda to klasyczna niespodzianka. Przecież niektóre jego starty w polskiej lidze wypadało podsumować wymownym milczeniem. Ostatnio zdarzają mu się coraz lepsze mecze, ale nie zawsze rozpieszcza kibiców i działaczy MRGARDEN GKM-u Grudziądz. Warto zaznaczyć, że niedawno był jednym z liderów. W Mistrzostwach Europy też przeplata lepsze i gorsze występy. Oto sedno sprawy. Wzloty i upadki – to determinuje karierę „Toninha”. Jego jazdy trzeba po prostu doświadczać, bo przewidywanie czegokolwiek już dawno straciło sens. To jest wulkan, który może spać przez najbliższe dwadzieścia lat, a potem wystrzelić z niespotykaną dotąd siłą. Jeśli Lindbaeck poczuje żużlowe mięsko, to znowu może być groźny. Byle to nie była padlina.
Odnoszę wrażenie, że dzięki tym facetom, w przyszłorocznym cyklu będzie fajnie i emocjonująco. Każdy z nich ma coś do udowodnienia. Ale zanim rozdamy medale na nowy sezon, najpierw dokończmy stary. Może jeszcze coś ciekawego się wydarzy i ktoś podgoni brylującego Taia Woffindena. A jak nie, to Brytyjczyk zasłużenie zgarnie trzecią mistrzowską koronę. I znowu powiemy, że brakuje nam świeżości, bo na szczycie pudła dobrze znana gęba. Ale o to chodzi. Powiew starości nie jest przecież taki zły.
Karol Śliwiński