Za każdym razem, gdy grałem sobie wszelakie turnieje w grach FIFA czy PES reprezentacjami, to trafiał mi się mecz Polska-Niemcy. Za każdym razem wygrywałem naszymi 3:0 (ale nie walkowerem, bo ten by dostał pewnie Celtic). Za każdym razem jednak Niemcy wychodzili w tych moich turniejach z grupy. Na mistrzostwach świata prawie zawsze kończyli na minimum ćwierćfinale, co jest osiągnięciem niebywałym, naprawdę na miarę największych. Jednak nie da się być non stop tak wysoko, zdarzą się upadki. Ale nikt nie pomyślałby, że ten w 2018 będzie aż tak bolesny.
Fakt, nie oni pierwsi tego doświadczają na mistrzostwach świata, ale odpadnięcie już po fazie grupowej mundialu w historii niemieckiej piłki nigdy się nie zdarzyło. W 1938 roku III Rzesza odpadła w pierwszej rundzie (1/8 finału) i to był dotychczas jedyny taki przypadek w historii niemieckich poczynań na mundialach. Ale trzeba przyznać – 1/8 lepiej brzmi i wygląda niż faza grupowa. Prawda?
Manuel Neuer nie owijał w bawełnę – „drużyna zagrała bez zaangażowania, w pełni zasłużyła żeby być wyeliminowanym”, nie przekonywali grą. To nie były Niemcy, jakie zna cały świat – poukładane, dobrze przygotowane motorycznie, taktycznie, organizacja niemalże perfekcyjna. Ale nie dzisiaj. Co z tego, że potrafili zamykać rywala, zmuszać go do autobusu, skoro sami nie potrafili stworzyć klarownych sytuacji? Niemieckie media wytykają Joachimowi Loewowi brak planu B i motywacji, niezrozumiałe powołania… Trochę jakby Loew się ścigał z Adamem Nawałką. Ale tylko trochę… W każdym razie zajęli ostatnie miejsce w grupie, w której komplet punktów można było brać w ciemno. Największa sensacja mistrzostw. Międzynarodowe zawody potrafią pisać historie z kompletnie innej bajki. Niemcy nie są pierwszym obrońcą tytułu, który jedzie do domu po trzech meczach. Dlatego warto sobie przypomnieć jak to było kiedyś.
Rok 1950 – pierwszy upadek mistrza świata
II Wojna Światowa sprawiła, że na następny mundial trzeba było poczekać aż 12 lat. Organizację przyznano Brazylii – daleko od wszelakich sporów i konfliktów, kraj nietknięty wojenną pożogą. Jako obrońcy tytułu mistrzowskiego Włosi nie musieli startować w eliminacjach. Jednak brak dodatkowego grania o stawkę nie miał jakiegokolwiek wpływu na przygotowania.
Rok przed turniejem w katastrofie lotniczej na wzgórzu Superga zginęła drużyna Torino, w której wówczas grali najlepsi włoscy piłkarze i to oni mieli stanowić o sile reprezentacji. Życie jednak zweryfikowało plany i to dość brutalnie. Echa tragedii odbijały się w kadrze przez miesiące, jeśli nie lata. Z tego powodu atmosfera w Squadra Azzurra była mocno napięta, kadra podzieliła się na „obozy”. Brak jedności w drużynie to często jeden z głównych powodów słabszego występu na turnieju.
W grupie przegrali z mistrzami olimpijskimi z Londynu Szwecją 2:3 i wygrali z Paragwajem 2:0, ale to nie wystarczyło. Przed turniejem wycofał się ich trzeci rywal grupowy, Indie – to zmusiło organizatorów do zmiany terminarza i zasad (awans uzyskiwał zwycięzca grupy, a Włosi zajęli drugie miejsce). Kto wie, może gdyby nie te zmiany, nie mówiłoby się o takim niepowodzeniu…
Rzeźnia po angielsku w 1966
Brazylia jechała do Anglii z podobnym statusem, co Włosi do Ameryki Południowej 16 lat temu – obrońcy tytułu i dwukrotni mistrzowie świata. Bułgarzy, Portugalczycy i Węgrzy na starcia z Canarinhos wychodzili z jednym założeniem – nie pozwolić im wygrać za wszelką cenę. Cała trójka grała ostro, agresywnie, byleby tylko Brazylijczycy stracili chęci do rywalizacji. Szczególnie starali się polować na nogi Pelego. Wszak ostatecznie udało się wygrać z Bułgarami 2:0, ale porażki 1:3 z Portugalią i Węgrami to było za dużo. W dodatku ogromna presja narzucona przez media nie sprzyjała ani trochę. Oczekiwania na trzeci tytuł mistrzowski z rzędu były zbyt duże i Canarinhos pojechali do domu po trzech meczach, notując tym samym swój najgorszy występ w historii. Cztery lata później zrewanżowali się w najlepszy możliwy sposób.
Niewytłumaczalna Francja z 2002 roku
Na pytanie „Dlaczego odpadli?” nie ma innej racjonalnej odpowiedzi niż „Bo byli najsłabsi”. Mistrzowie świata i Europy, naszpikowani gwiazdami pokroju Patricka Vieiry, Thierry’ego Henry’ego, Zinedine’a Zidane’a generalnie nie miała prawa zaliczyć aż takiej katastrofy. A jednak – 0:1 z Senegalem w meczu otwarcia (był kolonią francuską, a cała senegalska 11-tka z meczu otwarcia grała w Ligue 1), bezbramkowy remis z Urugwajem i 0:2 z Danią. W samej Francji nie są w stanie nawet wytłumaczyć tego niepowodzenia. Jedyne, co na tę chwilę jest mi w stanie przyjść do głowy, to była to porażka o podłożu psychologicznym – zero szacunku do rywali, traktowanie spotkań jako pewnych trzech punktów w każdym. Na boisku dawali się zaskakiwać raz po raz. Pycha, zbyt duża pewność siebie – to gubi ludzi nawet w życiu codziennym. Francja zaczęła doceniać przeciwników dopiero po meczach; zdecydowanie za późno. Trójkolorowi jako pierwszy w historii obrońca tytułu odpadli bez strzelonego gola.
2010 – włoska powtórka z rozrywki
Generalnie to był zalążek czkawki, jaka udzieliła się Italii na lata i trwa do dziś, aż tak zachłysnęli się sukcesem cztery lata wcześniej w Niemczech. Paragwaj, Słowacja, Nowa Zelandia – co przy takim zestawie mogło pójść nie tak? A no mogło – wszystko. 1:1 z Paragwajczykami i kontuzja Gianluigiego Buffona. 1:1 z Nowozelandczykami, taktycznie nic się nie układało. 2:3 ze Słowakami, znowu nic czysto piłkarsko nie wychodziło jak należy, nawet z Andreą Pirlo jako dyrygentem. Zawód przeogromny,
Hiszpania w 2014, czyli któryśtam upadek tiki-taki
Po erze Pepa Guardioli w Barcelonie, 0:7 Blaugrany z Bayenem, sezonie 2013/14 bez znaczącego trofeum w gablocie Dumy Katalonii mówiło się o końcu epoki grania jak największą liczbą podań. Ówczesny selekcjoner Hiszpanii, Vicente Del Bosque, wzorował się na barcelońskim stylu grania, przenosił go do kadry. Z powodzeniem to wyszło w 2010 i 2012 (tytuły mistrza świata i Europy). Jednak w Brazylii dało się odczuć duuuże zmęczenie materiału – piłkarze w dużej mierze byli już spełnieni – masa wygranych trofeów, bycie na szczycie kilka lat. Wyczerpanie mentalno – taktyczne doprowadziło do srogiego rewanżu ze strony Holendrów 5:1 i porażki ze zdecydowanie lepszym stylowo i jakościowo Chile 0:2. Na osłodę została wygrana z Australią, ale na gorąco uważano odpadnięcie Hiszpanii z jednej z dwóch „grup śmierci” za przeogromną sensację. Ale jak się na to na chłodno spojrzało, to jednak La Roja sobie na to zapracowała.
Gdyby tak się zastanowić, to sytuacja Niemców jest trochę podobna do tej hiszpańskiej cztery lata wcześniej. Niemieckie media słusznie krytykują Loewa za wybory – to była w dużej mierze kadra wyczerpana swoimi poprzednimi sukcesami. Co z tego, że doświadczona? Rok wcześniej Puchar Konfederacji wygrała inna personalnie kadra, z której każdy był gotowy wskoczyć do finalnej 23-ki.
Przy okazji każdego turnieju mówi się o ewentualnym końcu Loewa jako selekcjonera Die Mannschaft. Przez lata dawał non stop, co najmniej TOP 4 każdego turnieju, więc takie rozważania były wręcz surrealistyczne. Zdarzyła się jedna wpadka, ale najbardziej bolesna w historii niemieckiej piłki, w całej karierze Loewa. Jednak bezsensowne byłoby wywracać dzisiaj cały system do góry nogami, skoro funkcjonuje prawidłowo.
Niemcy utrzymywali się blisko szczytu przez lata, aż ostatecznie na niego weszli. Tam byli na trochę chwiejnych nogach, ale twardo się trzymali. Teraz fatum dotyka ich. Trzeci mistrz świata z rzędu, który nie wychodzi z grupy. Piąta nacja, a szósty mistrz w historii. Najlepsze, co może Deutschland zrobić to wyjechać, nie włączać mundialu, zapomnieć, przełknąć gorycz porażki i żyć dalej. Bo zrzucić ich z górnej półki od tak po prostu się nie da. Mistrzowskie fatum ma nową ofiarę, ale jej będzie się z tego najłatwiej uwolnić.
Marcin Borciuch