Tadej Pogacar zwyciężył w ostatnim w tym sezonie kolarskim monumencie, czyli słynnym wyścigu Il Lombardia. Słoweniec okazał się najlepszy po solowej akcji.

Jak co roku (z wyjątkiem sezonu pandemicznego), przyszedł czas na pożegnanie wielkiego ścigania. Choć będzie odbywało się jeszcze wiele zawodów w październiku, to właśnie „wyścig spadających liści” ze względu na elitarną obsadę stanowi ostatni punkt w kalendarzu. W tym roku organizatorzy przygotowali liczącą aż 236 kilometrów trasę z Como do Bergamo. Kluczowym punktem było Passo di Ganda – podjazd kończący się około 30 kilometrów przed metą.

W licznej ucieczce nie zabrakło polskiego akcentu. Był nim Kamil Małecki, który niedawno przedłużył swój kontrakt z ekipą Q36.5. Oprócz niego w odjazd zabrało się czternastu kolarzy. Niestety nasz rodak szybko pożegnał się z gronem prowadzących – odpadł na początku wspinaczki pod Passo della Crocetta. Od tego momentu rozpoczęła się selekcja wśród harcowników, co sprawiało stopniowe zmniejszanie się grupy. Gdy peleton zniwelował straty do ucieczki do około minuty, wiedzieliśmy że losy liderujących są praktycznie przesądzone. Najdłużej z przodu utrzymał się Ben Healy. Mistrz Irlandii został jednak wchłonięty przez lekko już wyselekcjonowany peleton na początku dziewięciokilometrowej wspinaczki pod Passo di Ganda.

Tak jak wszyscy przewidywali, wzniesienie to okazało się kluczowym momentem dnia. Rywalizacja przebiegała jednak w dość dziwny sposób. Na ogół gdy kibice zgromadzeni na trasie widzą jadących z przodu Tadeja Pogacara, czy Primoza Roglica, zakładają płaszcze przeciwdeszczowe i szykują się na prawdziwe kolarskie grzmoty. Tym razem jednak tak nie było. Kolarze podczas Il Lombardia mają w nogach cały wymagający sezon. Nic więc dziwnego, że mogliśmy zaobserwować zmęczenie. Prowadząca grupa raczej stroniła od ataków, a dwaj główni aktorzy tego widowiska ze Słowenii na moment odpadli nawet z liderującego grona. Po chwili jednak wszyscy na nowo się zjechali i jeszcze przed rozpoczęciem zjazdu sygnał do ataku dał Pogacar. Nie była to jednak jego „typowa” szarża. Tadej przyzwyczaił nas do tego, że gdy postanawia ruszyć do przodu i odpala istną rakietę drzemiącą w jego nogach, rywale zachowują się jakby jechali w zwolnionym tempie. Tym razem Pogacarowi nie przyszło to z taką łatwością. Koniec końców udało mu się jednak odjechać od konkurentów.

Współpraca za plecami jadącego samotnie Słoweńca nie układała się i grupa „pościgowa” z kilometra na kilometr zostawała coraz bardziej w tyle. Tadej mógł więc w pełnej okazałości świętować triumf na ulicach Bergamo. Pogacar dokonał rzeczy niebywałej w dobie tak kosmicznego poziomu kolarstwa – wygrał wyścig monumentalny trzy razy z rzędu. Widać, że szosy w tym regionie Włoch bardzo mu sprzyjają. Za rok Pogacar z pewnością wróci, by powalczyć o czwarty triumf. I z urzędu będzie trzeba traktować go jako faworyta.

UDOSTĘPNIJ
Jarosław Truchan
Sympatyk sportów wszelakich, ale przede wszystkim tenisa, kolarstwa i biathlonu. Prywatnie ogromny fan Rogera Federera, Ronniego O'Sullivana oraz Realu Madryt.