Tegoroczny Tour de France jest prawdziwym spektakle. W czwartek bogowie współczesnego kolarstwa ponownie postanowili nie czekać – Tadej Pogacar i Jonas Vinggaard zgotowali nam prawdziwe show na szóstym etapie Wielkiej Pętli. Tego dnia wspaniale spisywał się również Michał Kwiatkowski.

Gdy na mapie wyścigu widzisz Tourmalet, wiedz że czeka cię prawdziwe piekło. Kolarze już w tak wczesnej fazie wyścigu musieli zmierzyć się z tym mitycznym podjazdem, który stanowił tylko część czwartkowych trudności. Wcześniej czekała ich bowiem wspinaczka na Col d’Aspin, a meta etapu usytuowana była na szczycie Cauterets-Cambasque. To był odcinek przeznaczony dla najlepszych górali. Wszyscy zadawali sobie pytanie, czy tym razem również dojdzie do konfrontacji na linii Vingegaard – Pogacar? Dzień wcześniej Duńczyk nadrobił nad Słoweńcem prawię minutę w klasyfikacji generalnej, dyspozycja Tadeja budziła więc znaki zapytania.

Już pierwsze kilometry potwierdziły nam, że taki scenariusz jest więcej niż prawdopodobny. Ekipa Jumbo-Visma wysłała bowiem do odjazdu Vouta Van Aerta, który miał pełnić rolę tzw. stacji przekaźnikowej. W licznej ucieczce ku uciesze polskich kibiców znalazł się również Michał Kwiatkowski. Pierwsza trudność została przez kolarzy pokonana spokojnie – na Col d’Aspin różnica między harcownikami a peletonem zwiększyła się z dwóch do prawie pięciu minut.

Jednakże gdy grupa lidera znalazła się u  podnóża legendarnego Tourmalet, ekipa Jumbo-Visma postanowiła rozpętać prawdziwe piekło. Za sprawą tempa dyktowanego przez Wilco Keldermana peleton topniał w oczach. Z przodu ciężko pracował również Van Aert, za którego plecami na szczycie byli już tylko Johannesen, Guerreiro, Shaw oraz Kwiatkowski. Kelderman na 4 kilometry przed końcem podjazdu zostawił z tyłu lidera wyścigu, Jaia Hindleya. Za plecami Holendra utrzymalła się tylko wielka dwójka – Jonas Vingegaard i Tadej Pogacar. Gdy ruszyli w dół, mieli już tylko 40 sekund straty do ucieczki. Po chwili z odjazdu wycofał się Van Aert, który zaczekał na swojego lidera, by następnie przywieźć Vingegaarda i Pogacara na swoim kole do prowadzących. 

Niezmordowany Belg nadawał również tempo przez większość finałowego podjazdu. W trakcie wspinaczki z grupy odpadali kolejni kolarze, lecz nawet tempo Van Aerta nie wystarczyło do zgubienia jadącego z przodu reprezentanta Polski. Kolarski „ogień” rozpoczął się w momencie, gdy wycieńczony Belg odbił w bok. Wtedy na sprawdzenie największego rywala zdecydował się Vingegaard. Słoweniec nie miał jednak problemów z utrzymaniem się za Duńczykiem po jego przyśpieszeniu. Jako jedyny zdołał do nich z czasem dojechać Kwiatkowski. Michał rozbudził nasze marzenia, to był piękny widok – dwóch gladiatorów, a obok nich Polak z Ineos-Grenadiers. Niewątpliwie w głowach wielu z nas pojawiły się nawet pytania w stylu: A może Kwiato to wygra? Może Vingegaard i Pogacar będą się czarować, a Kwiatkowski to wykorzysta?

Wiara w cud szybko się jednak skończyła. Nasz rodak w pewnym momencie nie wytrzymał tempa liderującej dwójki, a po straceniu do nich kontaktu cofnął się do wspierania lidera własnej ekipy, Carlosa Rodrigueza. Marzenia o etapowym podium trzeba więc było odłożyć na bok. Pora jednak wrócić do najważniejszej rozgrywki dnia, która działa się z przodu.

Na 2,7 kilometra przed metą tym razem to Pogacar postanowił powiedzieć „sprawdzam”. Ku zaskoczeniu wszystkich, Słoweniec momentalnie oddalił się od Vingegaarda, a kolarz Jumbo-Visma nie potrafił zmniejszyć do niego dystansu. Tadej zaczął więc uciekać, niwelując stratę w klasyfikacji generalnej. Reprezentant Słowenii minął linię mety, lecz nie mógł w pełni celebrować pierwszego zwycięstwa na tegorocznym Tour de France – cenniejsza od tego była każda sekunda. Ostatecznie kolarz UAE Team Emirates zmniejszył stratę w generalce do 25 sekund. Panowie podzielili się więc – etapowy triumf odniósł Pogacar, z kolei nowym liderem wyścigu został Vingegaard. Dotychczasowy posiadacz żółtej koszulki, Jai Hindley, spadł w klasyfikacji generalnej na trzecie miejsce.

Niesłychane jest to, że już w tak wczesnej fazie wyścigu możemy podziwiać walkę dwóch faworytów. To jest wielka uczta dla oczu, która zwiastuje nam wspaniałe widowisko podczas kolejnych etapów. 

UDOSTĘPNIJ
Jarosław Truchan
Sympatyk sportów wszelakich, ale przede wszystkim tenisa, kolarstwa i biathlonu. Prywatnie ogromny fan Rogera Federera, Ronniego O'Sullivana oraz Realu Madryt.