Ileż to już razy potykaliśmy się o własne nogi. Strzelaliśmy w kolana, a i tak wierzyliśmy, że tym razem będzie inaczej. Nawet jeżeli rzeczywiście po raz pierwszy od dawien dawna, oczekiwania leżały tak nisko, iż trzeba było się niemal schylać, aby je podnieść. Można teraz pytać: po co to wszystko? Zmiany selekcjonera, narracja o najlepszych przygotowaniach w dziejach, wyśmienitej atmosferze, skoro pierwszy mecz gramy z najsłabszą w grupie Słowacją i dostajemy łupnia. Najwyraźniej taki nasz los, a Pan Bóg nie jest kibicem polskiego piłkarstwa.

 

Co zapamiętam z tego spotkania? Na pewno bezradność, coś, co widywaliśmy zbyt często w meczach z udziałem Biało-Czerwonych. Paulo Sousa, miał być tym, który nauczy nas grać. Podejmować ryzyko, atakować pozycyjnie, wypleni też powoli wszelkie chwasty, które rosły samoistnie na trawniku polskiego futbolu. Nawet jeśli to zadanie brzmiało karkołomnie, po pięknych słowach portugalskiego selekcjonera, tej charyzmie, na którą też dałem się nabrać – uwierzyłem – nie było łatwo, ale uwierzyłem w ten projekt. W grę na trójkę obrońców, w atakowanie całą drużynę i słynny już w Polsce system hybrydowy, stojący już coraz bliżej osławionego „gegenpresingu” Petera Hyballi. Co jest dodatkowo dołujące z faktu, że Hyballę określono mianem konfliktowego wariata, a Sousa miał być po prostu świetnym fachowcem. Którym zresztą zapewne ciągle może się okazać, ale swój czas zmarnował bezpowrotnie.

BETFAN x RADIOGOL

Nie piszę też tego z perspektywy człowieka oszalałego na punkcie Paulo Sousy. Nie obstawiałem domu zaraz po nominacji, na to, że z Portugalczykiem na ławce lekką ręką pykniemy Hiszpanów w grupie 3:0, a potem w okolicach półfinału zaczniemy liczyć, ile to uda się nastrzelać Francuzom lub Niemcom. Nie, tak nie było. Jeśli wśród moich znajomych przed meczem padały wyniki 4:0 dla nas, 3:1, czy 2:0, byłem tym, który mówił: spokojnie. Samemu stawiałem na remis, raczej taki, po którym będzie się czuć niedosyt, gdzie będziemy stwarzać wiele sytuacji, a dzień konia będzie mieć Martin Dubravka. Nigdy bym nie pomyślał, że moje założenie będzie tym optymistycznym oraz że podział punktów po takim przebiegu spotkania brałbym w ciemno. Więc znowu dałem się nabrać, tak jak my wszyscy przed 2002, 2006, 2012 i 2018, gdy pierwszy mecz przekreślał całe lata nadziei. Cóż, jak pisał Stanisław Jerzy Lec: „Nauka jest sprawą wielkich. Maluczkim dostają się nauczki.”

Tutaj należy też coś podkreślić. Pierwszym winnym takiego stanu rzeczy, faktu, że starcie ze Słowacją właśnie tak wyglądało, jest prezes PZPN Zbigniew Boniek. Najpierw koncertowo spartaczył sprawę, wybierając niekompetentnego Jerzego Brzęczka i trzymał go na stanowisku prawie trzy lata. Zwolnił go potem, nie w momencie, kiedy należało, czyli w trakcie Ligi Narodów, np. po traumatycznym meczu z Holandią we wrześniu 2020 roku. Wówczas już nikt nie miał złudzeń, że trener selekcjoner Jerzy Brzęczek i kadra to związek toksyczny. Piłkarze na czele z Robertem Lewandowskim za nim nie przepadali, co było wyraźnie widać, a sam srebrny medalista Igrzysk Olimpijskich z 1992 roku (który kocha mamę i świetnie tańczy, pamiętajmy!), też nie potrafił tego stanu rzeczy zmienić. Więc przekonany o swojej nieomylności Zbigniew Boniek, postanowił wreszcie zdjąć ten ciężar z barków Brzęczka, tylko że z wyłącznie sobie znanych powodów nie zrobił tego wcześniej niż w styczniu 2021 roku. Czyli – jak pokazała historia – za późno.

Photo by Mateusz Slodkowski/SOPA Images/LightRocket via Getty Images

Paulo Sousa, zbawcą również się nie okazał. Można dywagować, czy zrobił wszystko tak, jak powinien, wyniki natomiast pozbawiają wątpliwości. Sousa wyraźnie się pomylił. Nie potrafił wybrać jednego składu, eksperymentując przy tym na potęgę. Rzucał piłkarzy po pozycjach, próbując zrobić z Bereszyńskiego środkowego obrońcę, a z lewonożnego Szymańskiego prawego wahadłowego. Nawet jeśli czasem w szaleństwie jest metoda, to tu było wyłącznie szaleństwo. Dziś po pierwszym meczu szans na wyjście z tej słabej grupy nie mamy praktycznie żadnych. Hiszpanie zremisowali ze Szwedami, co tylko nas pogrąża. Wystarczy bowiem tyle, że my przegramy z ekipą Luisa Enrique, a Skandynawowie ograją Słowaków. Wtedy oficjalnie pożegnamy się z turniejem. Tak, tym śmiesznym turniejem, na którym gra połowa Europy, a trzy drużyny wychodzą z grupy. My stracimy wszelkie szanse już w drugim meczu, prawdopodobnie jako pierwsi. Chyba że pomocną dłoń wyciągną nasi przyjaciele w spektakularnych porażkach – Szkoci, grający swój mecz przed nami. Lub skreślana przez wszystkich debiutująca Macedonia Północna. Zaprawdę doborowe towarzystwo.

Nie można mieć pretensji do samego sztabu szkoleniowego czy prezesa PZPN. Piłkarze dali ciała, ci sami, co trzy lata temu w Rosji oraz w mniejszym stopniu z fatalnych eliminacji do Mundialu w 2014 roku i tragicznego Euro na naszej własnej ziemi. Przecież nie jest winą Sousy, że Bereszyński dostał piłką między nogami jak na orliku. Że Józwiak nie asekurował należycie, a Glik, musiał tak zbić piłkę swoją rozpaczliwą interwencją, że wylądowała ona w siatce, gdzie po połowie odpowiedzialności za gola może sobie przypisać Robert Mak i Wojciech Szczęsny. Żartując, można rzec, że bijemy rekordy, na jakie nas stać, była to przecież pierwsza bramka samobójcza strzelona przez bramkarza w dziejach Mistrzostw Europy. A to już nie byle co! Następnym winnym jest rzecz jasna Grzegorz Krychowiak, do czerwonej kartki jeden z najsłabszych na boisku. W dodatku mógł wylecieć już w pierwszej połowie, nie wiem, co się stało, czy to ten brak brody, sprawił, że wszystkie umiejętności spadły mu o -10, ale tak to niestety wyglądało. Po świetnym sezonie w Rosji, na stadionie w kraju, gdzie radzi sobie najlepiej od pamiętnej przygody w Sevilli, rozczarował prawie najbardziej. Bardziej chyba tylko zawiódł nasz kapitan Robert Lewandowski, piłkarski bóg, który w koszulce reprezentacji Polski, zaskakująco często pokazuje, że jest człowiekiem. Był to w jego wykonaniu mecz fatalny, gdzie nie wychodziło mu nic. Znów brzmi, jakby każdy już to słyszał w poprzednich latach, prawda? Udowadnia to, że historia nawet jeśli nie lubi się powtarzać, to na pewno się jąka.

Kamil Grosicki / fot. Mikołaj Barbanell

Wobec tego trudno nie odnieść wrażenia, że zdanie wypowiedziane przez dziennikarza Weszło! – Leszka Milewskiego w jednym z programów z jego udziałem, które posłużyło mi za tytuł tego artykułu, jest niejako prawdziwe. Poza rzeczami, które spektakularnie sknociliśmy sami, los nam wyjątkowo nie sprzyjał. Kontuzje kluczowych graczy: Krzysztofa Piątka, Arkadiusza Milika, Krystiana Bielika i Jacka Góralskiego, które zrujnowały z pewnością koncepcję Sousy. Poza tym odstawienie od składu przez trenera Cagliari Sebastiana Walukiewicza, czyli jedynego poza Kamilem Piątkowskim obrońcy, który potrafi rozprowadzać piłkę, a przy tym zna się na swoim fachu w defensywie. Wybranie przez Kamila Grosickiego wielkich pieniędzy (za co nie można go winić, większość pewnie zrobiłaby to samo), zamiast regularnej gry. Nie chcę być postrzegany jako piewca, że z Grosikiem ten mecz byśmy wygrali, ale gdyby grał regularnie i był w formie, mogłoby być nam łatwiej go nie przegrać. Poza tym samo spotkanie ze Słowacją nam się nie ułożyło. Ludzie kochani, przecież ten strzał Maka mógł odbić się w każdy możliwy sposób, to milimetry zadecydowały, że piłka wpadła do bramki. Tak samo faul Grzegorza Krychowiaka na drugą czerwoną kartkę zdarzył się, po błędnej decyzji arbitra o przyznaniu autu Słowakom, po tym, jak Jan Bednarek w parterze głową nabił swojego przeciwnika. Trudno o bardziej pechową drużynę niż nasza.

Z wczorajszego meczu zapamiętam jeszcze jedno. Spędziłem go w barze w towarzystwie mojego przyjaciela i jego reakcja na gola na 2:1 dla Słowaków żywo mnie przejęła.

– Wiesz co Aro, w takich momentach wstyd mi, że jestem Polakiem i ich kibicem. – powiedział.

A najgorsze, że w pełni go rozumiem.

***

W eliminacjach Ligi Mistrzów Legia Warszawa trafiła na mistrza Norwegii Bodo/Glimt. Najtrudniejszego z możliwych rywali. Spoglądając na kadrę, jaką dysponuje Czesław Michniewicz, trzeba być gotowym, że to nie będzie długa przygoda polskiej drużyny z Champions League. Naprawdę trudno czasem jest być kibicem w tym pięknym kraju nad Wisłą.

Pan Bóg nie jest kibicem polskiego piłkarstwa.

UDOSTĘPNIJ
Arkadiusz Bogucki
Miłośnik piłki, zwłaszcza tej we Włoskim wydaniu. Redaktor również na portalu SerieAPolonia.pl. Poza piłką nożną zafascynowany literaturą grozy, w szczególności twórczością Stephena Kinga oraz H.P. Lovercrafta.