Jeżeli najpopularniejsza drużyna z Andaluzji niebezpiecznie pewnie zbliża się do finału Ligi Europy, należy spodziewać się, iż niechybnie sięgnie po wymarzone trofeum. W ostatnich siedmiu latach zdarzało się tak aż cztery razy. We wczorajszym spotkaniu wyższość rywali musiał uznać Inter Mediolan, dla którego ta porażka będzie zapewne znaczyć więcej, niż pozornie mogłoby się wydawać. Zanim zasiądziemy w niedzielę do piłkarskiej wieczerzy, która zwieńczy szalony sezon 19/20, pochylmy się jeszcze nad finałem Ligi Europy.

Mecz „na piątkę”, bo…

Całkiem przyjemnie się go oglądało i padło właśnie pięć bramek. Jedną więcej strzeliła Sevilla i to piłkarze Julena Lopeteguiego późnym wieczorem mogli wznieść puchar Ligi Europy, czym ukoronowali bardzo dobry sezon w swoim wykonaniu (dodatkowo trzecie miejsce w lidze hiszpańskiej). Chociaż spotkanie finałowe nie rozpoczęło się dla nich szczęśliwie, bo już w piątej minucie Diego Carlos wyciął w polu karnym Lukaku, dzięki czemu Belg strzałem z rzutu karnego otworzył wynik spotkania, to w żadnym stopniu nie wpłynęło to na organizację gry Sevilli, ani tym bardziej na jej motywację. Jedynie siedem minut potrzebował Luuk de Jong, by strzałem głową pokonać Samira Handanovicia i wyrównać stan meczu. Holender piątkowego wieczoru znajdował się w znakomitej formie i nie planował poprzestać na jednym golu. 35. minuta, rzut wolny, wrzutka znakomitego Banegi i gol – 2:1 dla Sevilli. Hiszpanie cieszyli się prowadzeniem jednak jeszcze krócej niż Inter na początku meczu – ledwie trzy minuty później do wyrównania doprowadził Diego Godin – także po dośrodkowaniu z rzutu wolnego. Taki wynik utrzymał się do końca pierwszej części spotkania, która była zdecydowanie tą ciekawszą…

Po przerwie obie drużyny nieco opadły z sił. Ataki nie były już tak przekonujące, a i tempo strzelania bramek było dużo słabsze – wszak padł tylko jeden gol. Ale za to jak ważny! Gdy intensywność meczu wyraźnie spadła i wydawało się, że najbardziej realnym scenariuszem będzie dogrywka, do gry w 74. minucie wkroczył kluczowy zawodnik – stały fragment gry. Piłkę dośrodkowaną z około 25. metra przed bramką Handanovicia początkowo wybili obrońcy Interu, a następnie szczęścia uderzeniem z przewrotki spróbował dotychczas największy pechowiec tego meczu, czyli Diego Carlos. Brazylijczyk wraz z kopnięciem piłki zrzucił z siebie to brzemię i przekazał je… Romelu Lukaku, który 35. raz w tym sezonie trafił do siatki – tym razem niestety własnej. Belg chciał instynktownie zatrzymać zmierzającą w kierunku bramki „Nerazzurrich” piłkę, lecz zrobił to na tyle niezgrabnie, że sprezentował gola Sevilli. Generalnie występ byłego napastnika można podsumować powyższym epitetem – „niezgrabny”.

I tak dobrnęliśmy do końca – 3:2. Sevilla po czterech latach znowu sięgnęła po zwycięstwo w Lidze Europy. W międzyczasie ekipa z Andaluzji próbowała dwukrotnie sił w Lidze Mistrzów – z marnym skutkiem – a rok temu w dość zaskakujących okolicznościach zakończyli przygodę w Lidze Europy na 1/8 w dwumeczu ze Slavią Praga. Tym samym „Los Nervionenses” stali się samodzielnym liderem w klasyfikacji zdobywców pucharu LE! Wyprzedzili Atletico Madryt, które do tej pory trzy razy w swojej historii sięgało po to trofeum.

Słodko-gorzkie tło trenerskie

Zaglądając „za kulisy” omawianego meczu można dostrzec dwóch panów – jeden piątkowego wieczora był przez całe spotkanie spokojny i opanowany, drugi, jak to ma w zwyczaju, szalał przy linii bocznej. Tak było przez 90 minut, bo później role odwróciły się o 180 stopni. Opanowany do tej pory Lopetegui wpadł w niepohamowaną radość i świętował ze swoimi piłkarzami zwycięstwo, podczas gdy Antoni Conte z opuszczoną głową musiał pogodzić się z faktem, iż poniósł wielowymiarową porażkę. Wczorajszy finał dla obydwu szkoleniowców miał dodatkowe znaczenie.

Julena Lopeteguiego fani piłki w ostatnich latach kojarzą przede wszystkim z aferą związaną z opuszczeniem reprezentacji Hiszpanii w kluczowym dla niej momencie (tuż przed wielkim turniejem), by objąć Real Madryt. Tam z kolei zawiódł na całej linii i już po 14 meczach został zwolniony. To wszystko działo się jeszcze w 2018 roku. Ośmieszony w oczach kibiców piłki, w ogniu krytyki Hiszpanów (wszak pozostawiając reprezentację naraził się wszystkim fanom „La Furia Roja”) do końca sezonu 18/19 musiał czekać na zatrudnienie. Wtedy zgłosiła się po niego Sevilla, która dziś nie może narzekać na swoją ówczesną decyzję. Lopetegui wywalczył trzecie miejsce w lidze, przegrał jedynie 8 na 54 rozegrane spotkania w całym sezonie, a udaną kampanię ukoronował zwycięstwem w Lidze Europy. Niewielkim kamyczkiem w ogródku Hiszpana może być przegrana w Pucharze Hiszpanii z 2-ligowym Mirandes, ale nie zmienia to faktu, że w swoim debiutanckim sezonie wykonał znakomitą pracę. Wczorajsza wygrana to idealny symbol rozbratu z niefortunną przeszłością.

Po drugiej stronie barykady znajduje się natomiast Antonio Conte. Umiejętności trenerskich Włocha nikt nie podważał, także nikt nie żywił do niego chłodnych uczuć (no, poza kibicami wszystkich drużyn, z których w przeszłości odchodził – drobny szczegół), ale były trener Chelsea i tak poniósł porażkę. W Interze dostał wszystko – pieniądze, zawodników, władzę, swobodę, a nawet najsłabsze od lat Juve i dość przyjemną ścieżkę w Lidze Europy. Nic tylko walczyć o scudetto i triumf w Europie. Conte jednak nie wygrał nic. Nie dogonił „Starej Damy” w Serie A, a w piątkowym finale nie poradził sobie z Sevillą (fakt, w pechowych okolicznościach, ale koniec końców liczy się to, kto podnosi puchar, a nie to, po jakim meczu). Dodatkowo w pucharze Włoch odpadł w półfinale z Napoli. Władze „Nerazzurrich” mają teraz twardy orzech do zgryzienia – Conte stworzył pierwszy od lat przekonujący Inter, który potrafił nawiązać walkę na wielu frontach i był dosłownie o krok od zdobycia trofeum – i to nawet dwukrotnie, bo do Juventusu brakło im jednego punktu (!) – ale jednocześnie Włoch miał być gwarantem trofeów. Można powiedzieć, że władze klubu powinny być spokojne, bo taki sezon dobrze rokuje na przyszłość, ale należy pamiętać, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i jeśli zatrudnia się topowego kucharza, kupuje najlepsze garnki i najwyżej jakości produkty – chciałoby się zjeść coś lepszego niż serwowali poprzednicy. Trzymając się tej metafory – chef Conte podał to samo danie co chef Spalletti, jedynie lepiej przyprawił.

Główny zainteresowany powiedział, że niebawem czeka go spotkanie z władzami klubu, które już teraz być może planują przyszłość bez niego. Włodarze Interu wszak mają więcej zarzutów względem byłego trenera Chelsea niż tylko niezdobycie jakiegokolwiek trofeum. Nie od dziś znany jest wybuchowy i konfliktowy charakter Conte. Już w trakcie sezonu dochodziło do tarć na linii trener-szefostwo i także te sytuacje powodują, iż chińscy właściciele klubu mają spore wątpliwości co do obsady ławki trenerskiej w przyszłym sezonie. Kto mógłby zastąpić Antonio? Podobnie jak w przeszłości w Juventusie – Massimiliano Allegri, który od czerwca zeszłego roku pozostaje bez pracy po opuszczeniu „Starej Damy” właśnie.

Finał inny niż wszystkie

Ostatnie spotkania turniejów kojarzą się raczej z wielkimi emocjami, trybunami pełnymi fanów i stadionem rozgrzanym do czerwoności. Wczoraj tego brakowało. Finał Ligi Europy przypominał pod względem oprawy mecz sparingowy, ale na szczęście piłkarze na boisku zorganizowali show nieco lepsze niż przeciętne spotkanie towarzyskie. To za sprawą obostrzeń spowodowanych pandemią koronawirusa, do których należy między innymi zakaz wstępu kibiców na trybuny. Sevilla jednak poradziła sobie z tym problemem w pewien ciekawy sposób. Obywa kluby otrzymały pulę wejściówek do rozdysponowania według własnego uznania – to standardowe działanie. Gdy Hiszpanie rozdali bilety wszystkim niezbędnym osobom, pozostały jeszcze dwa wolne. Włodarze zdecydowali oddać je socios, czyli kibicom, którzy – krótko mówiąc – są najbliżej klubu. Zamiast zorganizować losowanie wybrali kibiców zarejestrowanych do stowarzyszenia socios pod numerami 2020 (ze względu na rok) oraz 2108 (data rozgrywania finału). Dwaj panowie mieli niepowtarzalną okazję obejrzeć finał z udziałem swojej ukochanej drużyny na żywo w tak nietypowych okolicznościach. Cóż – powiedzieć o takich wejściówkach „premium”, to nic nie powiedzieć!

Jak widać wczorajszy finał poza warstwą stricte boiskową i sportową miał jeszcze inne wymiary. Wydaje się, że po całościowej analizie można uznać go za całkiem smakowitą przystawkę przed niedzielnym daniem głównym. Bo umówmy się, jakkolwiek wspaniała Liga Europy by nie była, zawsze pozostanie przedsionkiem Ligi Mistrzów!

 

UDOSTĘPNIJ
Avatar
"Redaktor naczelny" strony polskiego fanclubu Schalke - Schalke04.pl Poza tym fan ganiania za okrągłym balonem w wersji angielskiej, niemieckiej i polskiej :)