We wtorek w świątyni Hery w Olimpii oficjalnie zapłonął ogień olimpijski. Tymczasem trwa lawina informacji o tym, w jaki sposób polskim sportowcom odbiera się szansę na wywalczenie kwalifikacji. Obraz, jaki się wyłania na 100 dni przed igrzyskami w Paryżu, przeraża i zaskakuje – ale tylko tych, którzy nie obserwowali go z bliska w ostatnich latach. Dla lepiej zorientowanych jest to, niestety, codzienność, do której nigdy nie powinniśmy się przyzwyczajać.

W miniony weekend zakończył się okres zbierania punktów do rankingu w kolarstwie torowym. Zabraknie naszych obu drużyn na dochodzenie, a także męskiej drużyny sprinterów i męskiej pary w madisonie. Wojciech Pszczolarski, medalista mistrzostw Europy w tej ostatniej konkurencji, w poniedziałek napisał w mediach społecznościowych:

Jak nie trener bez chęci, bez planu, bez pomysłu, bez profesjonalizmu, czy też po prostu bez jaj w pierwszym roku kwalifikacji, to w drugim roku brak finansowania, wstrzymanie szkolenia, brak możliwości przygotowań i wyjazdów na ostatnie puchary dające punkty do rankingu olimpijskiego. Tak to w skrócie wyglądało…

We wtorek, na nieco ponad godzinę przed ceremonią zapalenia olimpijskiego ognia, na stronie Przeglądu Sportowego Onetu ukazuje się wywiad Natalii Żaczek z Weroniką Zielińską-Stubińską – jedyną polską sztangistką, która ma jeszcze szanse na start w Paryżu. Zawodniczka, która uzyskuje najlepsze wyniki w kraju, mogła stracić te szanse już w czerwcu ubiegłego roku, gdy trener kadry, z którym odmawia współpracy, nie zgłosił jej do reprezentacji na mistrzostwa świata. Wywołana burza medialna wywiera presję na PZPC – decyzję udaje się zmienić, a Weronika, pomimo rzucanych pod nogi kłód, zajmuje szóste miejsce na MŚ – najlepsze w naszej reprezentacji, a w lutym została pierwszą w naszym kraju od 5 lat mistrzynią Europy. W Związku wciąż jednak ona i jej trenerka, Paulina Szyszka, wciąż mają pod górę.

Wtorkowe wydanie „Sportowego Wieczoru” w TVP Sport rozpoczyna się od podsumowania wydarzeń z boisk piłkarskich. Po nim oglądamy fragmenty ceremonii rozpalania olimpijskiego ognia, a następnie materiał Filipa Czyszanowskiego o Marcie Kobeckiej, której talent od lat jest tłamszony przez związkowych decydentów. Mowa tam o 19-stronnicowym piśmie popartym materiałem dowodowym, które prawnik Marty wystosował do Rzecznika Dyscyplinarnego PZPNow. O ile zarzuty ogólnie nazwane są „dyskryminacją”, tak konkrety odnoszą się stricte do spraw sportowych – w tym braku powołań na zawody, również te będące częścią kwalifikacji na igrzyskach, pomimo spełniania postawionych przez sztab szkoleniowy kadry kryteriów.

Brak powołań w tym roku na zawody zaliczane do rankingu olimpijskiego – w tym Puchary Świata – praktycznie przekreśla jej szanse na start na igrzyskach. Ostatnią nadzieją Marty byłoby zdobycie bezpośredniej kwalifikacji poprzez wywalczenie medalu na mistrzostwach świata – na które też może nie zostać powołana. O tym, jak wyglądała kwestia powołań na tę najważniejszą coroczną imprezę w poprzednich dwóch latach, pisałem w sierpniu ubiegłego roku, tuż przed mistrzostwami w Bath – i również tamta sprawa jest przedmiotem złożonego zawiadomienia.

Nic do stracenia

Pszczolarski, Zielińska-Stubińska, Kobecka – cała trójka powiedziała o sytuacji w swojej dyscyplinie wtedy, kiedy straciła szansę na igrzyska, choć każdy przypadek jest inny. O problemach z finansowaniem kolarstwa mówi się od kilku lat – Polski Związek Kolarski jest silnie zadłużony, a także nie spełnia ustawowego obowiązku zatwierdzania i przekazywania do ministerstwa sprawozdań finansowych. Do ubiegłego roku finansowanie odbywało się poprzez „by-pass” w postaci Polskiego Komitetu Olimpijskiego – ten jednak odmówił współpracy z PZKol w roku 2024. Wdrożony awaryjnie przez ministra Nitrasa „Program wspierania rozwoju kolarstwa”, który jest precedensowym i bardzo kontrowersyjnym obejściem zapisów ustawy o sporcie, był ruchem spóźnionym – brak pieniędzy uniemożliwił kolarzom wyjazd na Puchar Narodów w Hong Kongu i zdobycie cennych punktów do rankingu olimpijskiego. Weronika Zielińska-Stubińska bez startu na MŚ szanse na igrzyska straciłaby z przyczyn formalnych – występ ten jest obowiązkowy według międzynarodowych zasad kwalifikacji olimpijskich w podnoszeniu ciężarów.

Zawodnicy po prostu się boją głośno mówić na temat tego, że są dyskryminowani, bo wiedzą, często mając rację, że to jeszcze pogorszy ich sytuację

– powiedział w TVP Sport adw. Piotr Stocki, reprezentujący Martę Kobecką. Ja, jako osoba, która jest blisko pięcioboju nowoczesnego jako dziennikarz od ponad dekady, będąc w dobrych kontaktach z całą naszą kadrą, mogę tylko potwierdzić te słowa.

Studniówka na smutno

W ciągu kilkudziesięciu godzin pojawiły się trzy publikacje, w których widać wyraźnie, że największych przeciwności w drodze na będące już tak blisko igrzyska olimpijskie polscy sportowcy doświadczają nie ze strony rywali na arenach sportowych, ale spośród grona osób, które powinny ich wspierać – trenerów, działaczy, a nawet urzędników państwowych… Niekompetencja działaczy kolarskich, kolesiostwo, robienie na złość, w zawiadomieniu do Rzecznika Dyscyplinarnego PZPNow padają słowa o dyskryminacji i „sabotowaniu” możliwości uzyskania kwalifikacji na igrzyska olimpijskie – to samo można powiedzieć w przypadku podnoszenia ciężarów.

Niedawno o podobnie niejasnym sposobie wyłaniania zawodników na kwalifikacje olimpijskie w taekwondo, podszytym konfliktem dwóch trenerów konkurencyjnych klubów z jednego miasta, czytaliśmy na stronie TVP Sport w artykule Dawida Brilowskiego. W tej dyscyplinie kwalifikacji olimpijskich nie uzyskaliśmy – po raz pierwszy od igrzysk w Sydney. W podnoszeniu ciężarów naszych przedstawicieli może zabraknąć po raz pierwszy od 1948 roku – wciąż jednak liczymy na pomyślny dla Weroniki Zielińskiej-Stubińskiej przebieg procesu realokacji miejsc, z których niektóre państwa ze względu na limit uczestników z danego kraju nie skorzystają.

W niemałej części te problemy, które toczą polski sport, wynikają z ustawy o sporcie, z monopolu przyznanego w niej polskim związkom sportowym na przygotowania do igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, a także w tym, że budżetu wielu związków, zwłaszcza tych zajmujących się mniej popularnymi w Polsce dyscyplinami, opiera się w dużej mierze na dofinansowaniach publicznych, których wydatkowanie objęte jest – przynajmniej w teorii – ścisłą dyscypliną.

Jestem w szoku, że te bagna ze związków sportowych tak powoli wychodzą na powierzchnię. Jak się zbierze razem dotacje wszystkich PZS, gdzie 80% jest wyrzucane w błoto, to wyjdzie 300-600 milionów. A jak zabrać te pieniądze zupełnie, to gwarantuję, że wyniki się nie pogorszą, bo kasa na zawody znajdzie się że środków prywatnych, pensji wojskowych, stypendiów, a szkolenie i tak większość rzeźbi sama. Jak chcesz poznać szybki sposób na oszczędności w Ministerstwie, przy jednoczesnym braku obniżenia poziomu sportowego Polaków, to jestem do usług

– napisała mi niedawno inna zawodniczka, która zmaga się z podobną dyskryminacją w swoim związku, pomimo najlepszych w reprezentacji wyników na arenie międzynarodowej.

Czy ministerstwo może coś zdziałać?

Każdy kolejny minister, bez względu na to, z której opcji politycznej się wywodzi, będzie chwalił się tym samym – „pieniędzy na polski sport jest najwięcej w historii, naszym sportowcom niczego nie brakuje”. Niestety, nie mają oni świadomości, że publiczne pieniądze, na które składamy się z naszych podatków – delikatnie mówiąc – nie są wydawane efektywnie. Mając armię urzędników w samym ministerstwie, jak i w Zespole Metodycznym opiniującym wnioski związków o dofinansowanie – wciąż kolejni ministrowie wpadają w tę samą pułapkę, którą zastawił na nich ustawodawca w 2010 roku, uchwalając ustawę o sporcie.

Jedną z nich jest „autonomia” polskich związków sportowych – wyłączne prawo do przygotowania kadry narodowej do startu w igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata czy Europy. Ministerstwo czy działający przy Instytucie Sportu Zespół Metodyczny regularnie o tym przypominają, gdy ktoś oczekuje jakichkolwiek ruchów związanych z przeciwdziałaniem niesprawiedliwym powołaniom. Niemniej ochoczo jednak wzywając trenerów „na dywanik”, gdy coś idzie nie po myśli głównego sponsora, jakim jest budżet państwa reprezentowany przez ministerstwo.

O wpływie urzędników mówił w ubiegłym miesiącu podczas III Forum Poznańskiego Sportu Paweł Kantorski, asystent trenera kadry olimpijskiej florecistek:

[Nie da się osiągać sukcesów w sporcie] bez zespołu, który będzie towarzyszył w przygotowaniach olimpijskich, zespołu, który wspiera, ale to trener decyduje, kto jest w tym zespole, kto jest akceptowany przez zawodników, zawodniczki – a nie urzędnik! Nie urzędnik powinien powiedzieć, czy obóz jest za długi, czy obóz jest za krótki. Nie urzędnik! Mogą decydować pieniądze – to są inne rzeczy. Ale od tego jesteśmy my! My, trenerzy, musimy stworzyć rodzinę, zawodnicy nam muszą zaufać, my od nich musimy wymagać, a oni muszą wierzyć, że dzięki tej pracy mają szansę spełnić swoje marzenia.

O uzurpowaniu sobie prawa do wpływania na ten rzekomo „autonomiczny” proces szkoleniowy ze strony przedstawicieli Zespołu Metodycznego słyszałem już wcześniej parokrotnie w środowisku pięcioboju nowoczesnego, a w sierpniu 2022 roku krótki mail ówczesnego sekretarza generalnego Polskiego Związku Gimnastycznego, Piotra Deca o treści „Informuję, że Instytut Sportu nie wyraził zgody na wyjazd <zawodniczki gotowej na wyjazd na własny koszt> na Mistrzostwa Świata w Liverpoolu” był bezpośrednią przyczyną złożenia dymisji ze stanowiska trenera kadry przez Przemysława Lisa, który pisał wówczas na swoim Facebooku tak:

Jak każdy człowiek mam wiele większych i mniejszych wad, jednak nie znajduję w sobie wystarczająco dużych pokładów nikczemności, żeby powiedzieć, że wstydzę się swoich zawodniczek i swojej pracy i nie chcę ich oglądać na Mistrzostwach Świata, mimo że z finansowego punktu ani mnie, ani PZG zupełnie nic by to nie kosztowało.

Drugą pułapką jest też sposób, w jaki osoby, najogólniej mówiąc, nie zawsze najwłaściwsze, trafiają na stanowiska decyzyjne – w zarządzie związku czy w sztabie szkoleniowym kadry. A jest to mechanizm, który komu jak komu, ale politykom właśnie jest doskonale znany. Jeżeli najprostsze do pozyskania środki publiczne są przekazywane wyłącznie na kadry narodowe szkolone przez polskie związki sportowe, to funkcja trenera kadry narodowej jest łakomym kąskiem. A skoro na to stanowisko wyboru dokonuje zarząd wybierany w głosowaniu delegatów na Walnym Zgromadzeniu – którymi często są potencjalni trenerzy, główny i współpracujący – odpowiednia „kiełbasa wyborcza” może zapewnić utrzymanie się przy władzy tej samej grupie bez względu na wyniki sportowe przez długie lata.

To działa w obie strony – „opozycja” będzie na straconej pozycji, dostanie kłody pod nogi, a w najlepszym wypadku brak wsparcia. „Niech odda więcej zawodników do ośrodka, to dostanie więcej pistoletów” – te słowa usłyszałem w rozmowie pomiędzy działaczami na temat trenera, który ośmielił się mieć własne zdanie i chciał sam pracować ze swoimi podopiecznymi, zamiast oddawać ich do centralnego Ośrodka Szkolenia Sportowego Młodzieży, w którym pracują i zarabiają ci dobrze żyjący ze związkową wierchuszką, a nawet są skłonni w głosowaniu na Walnym „zdradzić” swoich zawodników, aby finansowaną z publicznych pieniędzy posadę otrzymać.

Wprowadzona w ustawie o sporcie maksymalna dwukadencyjność prezesów nie ma tu żadnego znaczenia – przykład pięcioboju nowoczesnego, gdzie wymuszenie zmiany doprowadziło do zamiany stanowisk prezesa i wiceprezesa przez Annę Bajan i Janusza Peciaka, jest tego najbardziej jaskrawym odzwierciedleniem. Oczywiście, zdarzały się też przypadki, kiedy z odwołaniem prezesów czekano do końca już pierwszej kadencji (jak w przypadku Jacka Sobolewskiego z Polskiego Związku Hokeja na Trawie), a w skrajnych przypadkach nawet w trakcie kadencji (jak w przypadku Barbary Stanisławiszyn, której dymisję wymusiło środowisko po tym jak zadłużyła Polski Związek Gimnastyczny nieodpowiedzialnymi decyzjami związanymi z organizacją mistrzostw Europy).

To jednak właśnie prezesi związków są tymi, którzy mają okazję swoją wizję przekazać ministrowi. To dyrektorzy sportowi, trenerzy kadry są wzywani na spotkania do ministerstwa czy Instytutu Sportu. To im płacone są z naszych podatków cztero- bądź pięciocyfrowe pensje. Zawodnicy, ich trenerzy klubowi – tacy jak Paulina Szyszka, która Weronikę Zielińską-Stubińską doprowadziła do mistrzostwa Europy – mogą tylko ponarzekać w mediach albo i jeszcze ciszej, bo jedno słowo za dużo niesie za sobą ryzyko „kary” w postaci niepowołania na zawody – na które pieniądze również wykłada związkom z naszych podatków ministerstwo.

Nawet przy mojej ogólnej niechęci do polityków (przy całym szacunku dla tych nielicznych parlamentarzystów niezaślepionych partyjnymi wojenkami, działającymi dla sportu ponad podziałami, a nie tylko o takim działaniu mówiącym), ciężko mi jest mieć pretensje do jednego czy drugiego ministra, że nie reaguje na sprawy, o których nawet nie wie. Jeśli nie wie – bo z pewnością wiedzą o nich ich podwładni.

Skierowana w marcu do konsultacji ze związkami sportowymi nowelizacja ustawy o sporcie przewiduje utworzenie urzędu Rzecznika ochrony praw zawodników i innych osób uczestniczących we współzawodnictwie sportowym, który będzie działał przy ministrze. Zawiadomienie złożone przez pełnomocnika Marty Kobeckiej trafiły do Rzecznika Dyscyplinarnego PZPNow – którego powołuje i odwołuje… Zarząd PZPNow. Bez odpowiedzi pozostawię pytanie, na ile jest to w tej sytuacji urząd godny zaufania w sprawach, gdy Zarząd i inni jego nominaci są tymi, przeciwko którym się występuje. Urząd, który obejmie wszystkie polskie związki sportowe oraz inne organizacje (kluby, ligi zawodowe itp.), prawdopodobnie będzie właściwszy. Niestety, jeżeli nic się nie zmieni w stosunku do projektu ustawy, Rzecznik rozpocznie urzędowanie dopiero w roku 2025. Na 3,5 roku przed kolejnymi igrzyskami letnimi, w środku kolejnego sezonu, gdy kolejni zawodnicy za „niepokorność” swoją bądź swoich klubów będą odcinani od lepszych możliwości treningowych.

Wciąż jednak brakuje nam najważniejszej zmiany – odmonopolizowania polskich związków sportowych, decentralizacji szkolenia sportowego, wprowadzenia zdrowych zasad do rywalizacji różnych myśli szkoleniowych i ich finansowania (w tym temacie polecam lekturę wpisów trenera tenisa stołowego z Lidzbarka, Zbigniewa Pietkiewicza na Facebooku). A także – o czym coraz częściej się mówi, ale wciąż niewiele robi – zwiększenia roli głosu sportowców, ochrony ich przed tym, z czym mierzą się w swoich związkach.

Tak jakby rywali z ponad 200 innych krajów biorących udział w olimpijskich zmaganiach było im mało.

 

fot. Greg Martin/MKOl

Bibliografia:

1. W. Pszczolarski, wpis na Facebooku z dn. 15 kwietnia 2024 r.
2. N. Żaczek, Przegląd Sportowy Onet, Polska mistrzyni obnaża system. „Ta rozmowa spotka się z niezadowoleniem”, 16 kwietnia 2024 r.
3. F. Czyszanowski, TVP Sport, Skandal w kadrze pięcioboistów? „Dzieje się tam patologia”, 16 kwietnia 2024 r.
4. W. Nowakowski, Radio GOL, Związek lekceważy mistrzostwa świata i swoich zawodników. Znowu!, 10 sierpnia 2023 r.
5. D. Brilowski, TVP Sport, Paryż 2024: kto z polskich taekwondzistów będzie walczył o awans na igrzyska? Regulamin powstał w trakcie rywalizacji, 20 grudnia 2023 r.
6. P. Kantorski, wypowiedź podczas III Forum Poznańskiego Sportu, 27 marca 2024 r.
7. P. Lis, wpis na Facebooku z dn. 31 sierpnia 2022 r. [dostęp: 25 sierpnia 2023 r.]

UDOSTĘPNIJ
Avatar
Z wykształcenia hungarysta, z pasji dziennikarz i komentator sportowy, członek Klubu Dziennikarzy Sportowych i Międzynarodowego Stowarzyszenia Prasy Sportowej (AIPS), uczestnik Programu dla Młodych Reporterów AIPS, miłośnik sportów olimpijskich, naiwny idealista