Organizacja imprezy uchodzącej za drogą zabawkę wschodnich rządów autorytarnych nad Wisłą nie budzi euforii, jaką pamiętamy sprzed ponad dekady przy okazji EURO 2012. Pakując już praktycznie swoje walizki zastanawiam się, czego spodziewać się w Krakowie. I już na wstępie zdradzę zakończenie tego felietonu – nie wiem.

Aby zrozumieć ideę igrzysk europejskich musimy przenieść się poza granice Starego Kontynentu. Musimy spojrzeć na igrzyska panamerykańskie, igrzyska azjatyckie, igrzyska afrykańskie i igrzyska Pacyfiku. 1951, 1951, 1965, 1963 – to lata pierwszych edycji tych imprez. Stary Kontynent z inauguracyjną edycją w 2015 roku wygląda na „lekko” zacofany. Gdy w latach 90. XX wieku ówczesny przewodniczący Stowarzyszenia Europejskich Komitetów Olimpijskich (EOC), a późniejszy szef MKOl, Jacques Rogge, zaproponował organizację takiej imprezy, okazało się, że Europa ma dość dużo swoich imprez – brakuje miejsca w kalendarzu na wspólną imprezę wielu sportów, które swoje pełne kalendarze musiałyby do niej dostosować. Pomysł jednak powrócił na tapet w 2010 roku z inicjatywy prezesa Chorwackiego Komitetu Olimpijskiego, Zlatka Matešy.

Pierwsze igrzyska odbyły się w Baku, drugie w Mińsku – który przejął tę imprezę po rezygnacji Holandii. Politycznie jest to najgorszy rodowód, jaki można w Europie sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę, że na przeszkodzie organizacji igrzysk w 2019 roku w Rosji stanął tylko ichniejszy skandal dopingowy. Włączenie się do tego szeregu Polski w obecnej sytuacji politycznej było wodą na młyn dla parlamentarnej opozycji. A wobec rosnącej inflacji, ustanowienia rządowym pełnomocnikiem Ministra Aktywów Państwowych, a nie Ministra Sportu i Turystyki – klimat wokół tej imprezy jest daleki od atmosfery sportowego święta.

Specjalna ustawa ustaliła limit wydatków na 960 milionów złotych – jest to liczba tak duża, że zapewne dla większości z nas niewyobrażalna. Każdy z nas spojrzy w prawo, w lewo i znajdzie 960 rzeczy, na które milion złotych można przeznaczyć lepiej. Z większą korzyścią dla „szarego Kowalskiego” niż impreza, o której… zapewne niewiele słyszał. Bo abstrahując już od klimatu politycznego wokół Baku i Mińska, prestiż sportowy tej imprezy w oczach kibiców, a nawet wielu wybitnych dziennikarzy sportowych nigdy nie był duży. Dlaczego? Postawa „na nie” nie współgra z doświadczeniami innych kontynentów sprzed kilkudziesięciu lat. Może i tamte imprezy są anachroniczne, a my niepotrzebnie chcemy je dogonić?

W mojej głowie takie myśli się nie pojawiały, a powyższe pytanie, choć ktoś mógłby uznaćz za dobrze postawione, traktuję wyłącznie jako środek retoryczny. Oto bowiem za nami dwie edycje konkurencyjnych multimistrzostw Europy – w roku 2018 w Glasgow i Berlinie, w roku 2022 w Monachium. Sukces promocyjny każe zakładać, że wspólna impreza mistrzowska kilku dyscyplin na Starym Kontynencie ma prawo bytu.

Skoro zatem obaliliśmy mit z lat 90., że kalendarz jest przepełniony, nie da się go dostosować, to spróbujmy zrozumieć, dlaczego igrzyska europejskie takiego sukcesu wizerunkowego nie odniosły. Przede wszystkim symbol pięciu kół niesie za sobą surowe ograniczenia marketingowe, sponsoringowe. Gdy spojrzymy na igrzyska olimpijskie – możemy porównywać liczby do uniwersjad, do The World Games („igrzysk sportów nieolimpijskich”), a nawet do samych imprez piłkarskich, jak wspomniane na wstępie EURO czy mundial. Igrzyska olimpijskie swoją pozycję na świecie zawdzięczają tylko tradycji i swoistemu mistycyzmowi. Ufając tylko szkiełku i oku – olimpizm to przeżytek.

Odradzam patrzenie na sport w tych kategoriach. Sport to emocje i ta otoczka jest mu potrzebna. Multimistrzostwa Europy to impreza w większej mierze komercyjna. Ta rywalizacja dwóch podobnych wydarzeń, to tylko kolejna odsłona walki pomiędzy racjonalizmem i romantyzmem. Jeśli jednak przypomimy sobie dokładnie słowa Mickiewicza o szkiełku i oku, to czucie i wiara „silniej mówią do mnie” – co nie oznacza, że szkiełko i oko odrzucić należy. I powiedzmy to wprost – bez pieniędzy nie zorganizujemy dziś nic.

Ale też żądza pieniądza w dzisiejszym świecie jest olbrzymia. W świecie sportu także. Wracając zatem do tematu igrzysk europejskich – prestiż sportowy zależy od dyscyplin sportowych. Opoką igrzysk olimpijskich są pływanie i lekkoatletyka – niekolidujące ze sobą w harmonogramie. Co rozgrywano w Baku? Pływackie mistrzostwa Europy juniorów oraz III ligę drużynowych mistrzostw Europy. Mińsk – brak pływania, lekkoatletyka w formule DNA (Dynamic New Athletics) – tak dziwacznym, niezrozumiałym i niepowtarzalnym, że nawet nie będę marnował swojego i Czytelników czasu, aby go tłumaczyć – odsyłam do wyszukiwarek internetowych (bez nalegania).

Pływanie i lekkoatletyka stały się za to ważnym punktem multimistrzostw Europy. W 2018 roku lekkoatletyczną część imprezy rozegrano w Berlinie, któremu mistrzostwa European Athletics przyznało wcześniej, a wola współpracy była. Tej woli brakowało do tej pory przy igrzyskach europejskich. Jak się okazuje, kalendarz jest w stanie pomieścić nawet dwie multidyscyplinarne imprezy sportowe o zasięgu ogólnoeuropejskim rok po roku. Pływania nie zobaczymy w tym roku na igrzyskach europejskich, ale rangę mistrzostw Europy będą miały zmagania w pływaniu synchronicznym i skokach do wody. W przypadku lekkoatletyki – wycofujemy się z głupich pomysłów unowocześniania tego, co do bólu obiektywne i dobre, powracamy do drużynowych mistrzostw Europy – ale już nie tylko jednej ligi, wlaściwej dla kraju-gospodarza, ale wszystkich w jednym miejscu.

To jest duży krok w budowie prestiżu igrzysk europejskich. Konkurencyjnym, komercjalnym mistrzostwom nie udało się tej idei stłamsić. Udało się ją potwierdzić. Potwierdziło się, że słaby odbiór igrzysk w Baku i Mińsku, poza wspominanym tu już parokrotnie tłem politycznym, wynikał nie z bezsensowności idei, ale z podejścia do jej wykonania. Mnie to bardzo cieszy – byłem zwolennikiem tej imprezy od początku. Cieszy mnie, że wkracza ona na poważne tory. Bądźmy szczerzy – w 1904 roku po igrzyskach w St. Louis, a cztery lata wcześniej w Paryżu, idea olimpijska barona de Coubertina też zawisła na włosku. Uratowały ją między-igrzyska w Atenach w 1906 roku oraz igrzyska 1908 roku w Londynie (który przejął je od Rzymu po erupcji Wezuwiusza). Po ponad stu latach historia zatoczyła koło.

Ale ja sam nie popadam w euforię na tych kilka dni przed igrzyskami w Krakowie. Bo tak jak jestem zwolennikiem igrzysk olimpijskich, nie będąc pracownikiem biura prasowego, jak zasugerował mi to w listopadzie 2020 roku jeden redaktor (który teraz sam będzie zarabiał na ich relacjonowaniu – na zdrowie!), tak też nie cieszy mnie wcale to, że organizujemy je w Polsce. Z jednej strony owszem, mamy szansę nadać tej imprezie należny jej, moim zdaniem, prestiż. Wyrwać ją z klimatu autorytarnych wschodnich państw. Ale z drugiej – po prostu jest to bardzo droga misja. Kilka akapitów wyżej odnosiłem się do Mickiewicza, którego uwielbiam (za co przepraszam fanów Słowackiego) – idea mesjanizmu narodowego nigdy jednak bliska mi nie była.

Widzę też, jak wygląda organizacja tej imprezy. Znajomy dziennikarz był ostatnio w Krakowie i przez telefon niemal łkał „Wojtku, tu nie ma żadnego plakatu, tylko ten jeden zegar przy dworcu”. A później wpadliśmy we dwóch na dyrektora Marcina Nowaka („wrzucili go na minę”), który potwierdził „odlicza, niestety”. Ja widziałem reklamy igrzysk – w Warszawie, przy centralnej stacji metra. Co jakiś czas mignie mi spot w telewizji. Ja już pakuję walizki. Jestem w kontakcie z kolegami z Węgier, którzy też w lutym byli zszokowani, jak niewiele wiemy na temat organizacji naszej, dziennikarzy pracy w Krakowie. Później okazało się, że wiedzieli więcej od nas tu, w kraju-gospodarzu.

Na dziś organizacyjnie wygląda to źle. I bardzo drogo. Ale wiem, że 20 czerwca (bo, jak przeczytałem na jednym forum olimpijskim, „każde prawdziwe igrzyska mają dzień -1”) cała ta wielomiesięczna niedoróbka (ba, wieloletnia – bo o organizacji tych igrzysk wiemy od dawna, a program igrzysk poznaliśmy… w sumie nawet ciężko określić konkretny termin) pójdzie w niepamięć. Bo od tego momentu liczyć się będą emocje na arenach sportowych. 29 dyscyplin (plus 6 towarzyszących). W kilkunastu miastach – nie tylko w Krakowie, a nawet nie tylko w Małopolsce, ale od Wrocławia do Rzeszowa.

Jak zdradziłem na wstępie – nie wiem, czego spodziewać się po tych igrzyskach. Ale wiem, że nie będę chodził po ulicach Krakowa i polował na te niedoróbki. Jeśli znajdę chwilę, by wejść na Wawel, to nie będę wzdychał nad tym, o jak wiele lepiej by to można zorganizować. Jeśli, nie daj Boże, jakaś polityczna (czy inna niechętnie oglądana) twarz stanie przed moją – odwrócę wzrok, by nie psuć sobie obecnością danej osoby radości z wielkich emocji sportowych. Bo ostatecznie, to się będzie dla mnie liczyło. Sport, sportowcy i historie, które oni ze sobą przywiozą do Krakowa, Tarnowa, Krynicy, Wrocławia, Chorzowa, Oświęcimia, Rzeszowa czy dowolnego miejsca na mapie tych igrzysk. A o wszystkim co złe, przypominać sobie zacznę 3 lipca.

 

fot. materiały prasowe

UDOSTĘPNIJ
Avatar
Z wykształcenia hungarysta, z pasji dziennikarz i komentator sportowy, członek Klubu Dziennikarzy Sportowych i Międzynarodowego Stowarzyszenia Prasy Sportowej (AIPS), uczestnik Programu dla Młodych Reporterów AIPS, miłośnik sportów olimpijskich, naiwny idealista