Wszyscy w ostatnich dniach żyli doskonale znaną już wszędzie książką Małgorzaty Domagalik i Jerzego Brzęczka „W grze”. Ostatnio pisałem na podstawie hałasu, który ona zrobiła, tekst na temat szeroko pojętej promocji książek sportowych, czy innych w Polsce. Dziś skupię się na tej książce, fenomenie społecznym, jakby określił to Włodzimierz Szaranowicz.
Sama książka miała ukazać się w maju tego roku przed finałami mistrzostw Europy. Z wiadomych wszystkim względów nie odbyły się one w planowanym terminie, ale książka ostatecznie powstała. Sam fakt powstania jest jak najbardziej dobry, ponieważ słusznym jest pisanie coraz to większej liczby książek, skoro jest na nie popyt. W tym przypadku chyba jednak go nie było, a jeśli już, to nie w tym momencie.
Małgorzata Domagalik chciała pokazać wszystkim, pisząc z perspektywy kibica, jaki jest prywatnie trener Brzęczek. Myślę sobie: konwencja całkiem ciekawa, sposób również, ale ostatecznie przebiło to wszystko w mojej głowie jedno stwierdzenie – dlaczego akurat teraz? Po co wydawać książkę tuż po zgrupowaniu, której bohater był wręcz odsądzany od czci i wiary po wrześniowych meczach kadry?
Powiem Wam po co! Otóż jest to doskonała technika marketingowa. Nie wiem, czy Małgorzata Domagalik miała jakiś kurs z szeroko pojętego marketingu, jednak w praktyce wykorzystała to wzorowo. Książka budzi zainteresowanie, sprzedaje się, więc czego się tu uczepić? Paradoksalnie wszystkiego. Zły moment, o którym pisałem wcześniej, niektóre absurdalne określenia użyte w tej publikacji, porównanie do świętej pamięci trenera Górskiego. Po co Wam to było, droga autorko i bohaterze utworu? Chcieliście zaszkodzić sobie i opinii o polskiej piłce, która i tak jest mocno nadszarpnięta? No to Wam się udało mocniej ją rozszarpać.
Paradoksalnie jednak ta książka ma swoją dobrą stronę. Otóż dość nieoczekiwanie zamiast dobić Jerzego Brzęczka i jego zespół, to ona mu pomogła. Piłkarze nie zwracają uwagi na to, co tam jest napisane, a jeśli już, to robią to w zaciszach swoich pokoi na zgrupowaniu. To nie jest pokolenie lat dziewięćdziesiątych, które swojego selekcjonera za taką książkę wyśmiali i obrażali. Mamy do czynienia z dużo bardziej świadomymi piłkarzami, których nie interesuje to, co mówi się o ich trenerze. Skupiają się na tym, jak on chce ich piłkarsko rozwinąć.
Książka sama w sobie jest i potrzebna i jednocześnie zbędna. Trochę dziwnie to brzmi, prawda, ale są przesłanki, by twierdzić o niej zarówno dobrze, jak i źle. Ma ona walory quasi – naukowe, ponieważ uczy nas, jak lepiej patrzeć na drugiego człowieka, ale z drugiej strony ma podstawy, by jeszcze bardziej go nie znosić. Zapytam jeszcze raz: po co Wam to było? Czytelnikom zostawię furtkę na ich własną odpowiedź na ten temat.
Wojciech Anyszek