fot. Twitter/ Scuderia AlphaTauri

Max Verstappen po raz drugi mistrzem świata. Po raz drugi w okolicznościach, w których wszystko inne przykrywa jego kunszt jazdy, jaki prezentował przez cały sezon. Rok temu były to dyskusyjne decyzje podjęte w ostatnim wyścigu przy okazji samochodu bezpieczeństwa. Wczoraj na czoło wysunęła się kwestia bezpieczeństwa.

Od maja FiA toczy batalię z Lewisem Hamiltonem kierowcami na temat biżuterii w kokpicie. Temat jak bumerang powraca do nas co jakiś czas, a większość nadal zastanawia się, co jest tak ważnego w kawałku metalu w nosie kierowcy, że przykrywa nam to podstawowe zasady bezpieczeństwa, na których się przewracamy. Od spóźnionych wirtualnych neutralizacji do dziwnych ujęć porządkowych, którzy walczą ze skrzydłem wbitym w barierę, kiedy na torze wywiesza się zieloną flagę. Dyrekcja wyścigu może zasłonić się powtórką, ale skoro była to powtórka to, gdzie nagle podział się charakterystyczny napis REPLAY w rogu ekranu?

Nikt nie chciał zobaczyć tego, co zobaczyliśmy na Suzuce. Ciarki na plecach przechodzą w momencie, kiedy na nagraniach z kamer onboardowych widać jak z pióropusza wody wyłania się dźwig. Rzecz fanom motosportu bardzo dobrze znana. Nie ma jednak prawa znaleźć się na torze, kiedy obok niego przelatuje rozpędzony bolid. Nie ma prawa tam być w takich warunkach, a szczególnie na tym konkretnym torze.

Tragedia, jaka spotkała całą Formułę 1 po wypadku, w wyniku którego Jules Bianchi odniósł śmiertelne obrażenia, nie powinna nigdy zostać zapomniana. Przeprowadzone dochodzenie doprowadziło nas do standardów, którymi możemy się dzisiaj chwalić. Do niezwykle wytrzymałego monokoku, do wzmocnionego przedniego skrzydła, a ostatecznie pewnie i do systemu HALO, które uchroniło życie Romaina Grosjeana, Lewisa Hamiltona, Zhou Guanyu, Charlesa Leclerca i wielu innych. Dlaczego więc w kontrze do tak wspaniałych osiągnięć w dziedzinie bezpieczeństwa stawiamy beztroskie zachowanie dyrekcji wyścigu i danie zielonego światła na wyjazd dźwigu, który cała stawka zdążyła jeszcze minąć? On nie wyjechał w luce pomiędzy resztą stawki a goniącym ją Gaslym. Ta wymówka nie zadziała. Podjęto tutaj w pełni świadomą decyzję o narażeniu życia i zdrowia kierowców, wypuszczając ten pojazd na tor. Już to samo w sobie jest absolutnie niedopuszczalne.

Jak więc w ogóle podjąć temat mydlenia oczu społeczności skupionej wokół F1 i stawiania Francuza w roli współwinnego? Nieważne, jaka nie byłaby jego prędkość, spotkanie z taką maszyną gwarantuje problemy. Obrzydliwym posunięciem jest zamiatanie tak kardynalnego błędu pod dywan i dziwienie się furii, w jaką wpadli kierowcy. Wściekli są fani, wściekłe są zespoły, a ciało zarządzające bezpieczeństwem w sporcie takim jak F1 zdaje się lekceważyć to, co mogło wydarzyć się w tym mniej optymistycznym scenariuszu.

Gdzie są więc priorytety FiA? Dlaczego eksperci w dziedzinie bezpieczeństwa potrafią dyskutować dniami nad kawałkiem metalu, który przez kilkanaście lat nie naraził kierowcy na żaden uszczerbek na zdrowiu, a kiedy na horyzoncie pojawia się kilkumetrowy dźwig, sala milknie? Czara goryczy zaczyna się przelewać. Kierowcy nie ufają FiA. Nie ufają grupie osób odpowiedzialnej za ich bezpieczeństwo w momencie, kiedy wyjeżdżają na tor. Jak skoczysz na bungee, kiedy nie ufasz linie, która jest twoim jedynym kontaktem z wieżą? Jak z pełną pewnością możesz przesuwać limity prędkości, kiedy nie jesteś nawet pewien, że w kluczowym momencie zapewnione zostaną ci bezpieczne warunki?

Najbardziej szkoda mi tutaj kogokolwiek, kto blisko związany był z Bianchim. Jego rodziny, Charlesa Leclerca, rzeczonego Gasly’ego czy kierowców, którzy w 2014 rywalizowali razem z nim na torze. Cała sytuacja pokazała absolutny brak respektu dla historii i dla cierpienia, jakie spotkało każdą z tych osób. Nie wierzę w to, że Leclerc przejechał obok tego dźwigu z pustym umysłem. Nie wierzę w to, że po zakończeniu wyścigu w jego głowie nie migały wydarzenia tamtych kilku miesięcy. Stawiać kierowców w takiej sytuacji to skandal, a winni powinni ponieść konsekwencje, z dyrektorem wyścigu na czele.

 

Marta Szajkowska