Bądźmy jak Dirk van Duijvenbode

Ledwo zakończył się piłkarski mundial, a tu kolejny czempionat do oglądania w zimowe wieczory. Tym razem nie w gorącym Katarze, a w deszczowym, smutnym Londynie. Smutnym, dopóki nie przekroczycie progu Alexandra Palace – corocznej świątyni PDC World Darts Championship.

Nieraz słyszymy w codziennym życiu o comfort food. To termin wymyślony przez tęgie głowy, określający jedzenie, które ma być dla nas w jakiś sposób sentymentalne, przywodzić na myśl przyjemne wspomnienia. Popisowa rolada śląska waszej babci, wyśmienity sernik ciotki, malinowa Mamba, słowem potrawy w których odnajdujecie cząstkę siebie sprzed lat. Inna definicja to łatwe, szybkie i przyjemne żarcie – pizza, hamburgery i tego typu dobroci. W obliczu tych informacji, ktoś już dawno powinien wpaść na comfort sport – określenie skądinąd idealne dla Darta, który zawiera w sobie wszystko, czego można oczekiwać od prostej i świetnej rozrywki: żywa, energetyczna oprawa, ogromne emocje, łatwość zasad. Więcej mi nie potrzeba.

W pierwszym zetknięciu się z tą dyscypliną, możemy zostać oczarowani barwnymi, głośnymi kibicami. Po czasie, gdy pierwsze zauroczenie pryska, zdajemy sobie sprawę, że to w większości banda wstawionych kibiców Arsenalu czy innego Liverpoolu, którzy w przerwie od Premier League szukają swojego miejsce na świecie, śpiewając w kółko te same trzy piosenki. Mimo wszystko, ma to swój urok i daje gwarancje, że ciszy na widowni nie zastaniemy nigdy. A nawet najbardziej pokiereszowany przez alkohol obserwator zacznie dopingować dobrze grających zawodników w końcowej fazie spotkania, gdy emocje sięgają zenitu, a kolejne niewykorzystane lotki meczowe zaczynają mścić się na panach z brzuszkiem.

Zasady również nie wymagają specjalnego rozwijania. Dwóch zawodników zaczyna z licznikiem wskazującym 501 punktów i ich zadaniem jest doprowadzić tenże licznik do okrągłego zera, obowiązkowo kończąc kolejkę podwójną wartością (pozostało czterdzieści – podwójna 20, trzydzieści dwa – podwójna 16). Podwójne to wąskie pola na zewnętrznym pierścieniu tarczy, natomiast te bliżej środka oznaczają wartości potrójne. Za czerwony środek przyznaje się oczek pięćdziesiąt, za jego zieloną obwódkę – dwadzieścia pięć. Najlepiej punktowanym polem na tarczy jest zatem potrójna dwudziestka i to tam ląduje (przynajmniej w zamierzeniu) większość lotek. Starcie kończy się po wygraniu określonej ilości legów (odpowiednik gemów), czasem setów, w zależności od formatu turnieju. Wszystko jasne?

***

Ten cały nasz dzisiejszy Dirk wygląda jak postać powołana do życia spod pióra wielkiego baśniopisarza – tak przerysowany i wręcz karykaturalny, że momentalnie skradł moje serce i sympatię. To naprawdę wielki chłop – przydomek The Titan zdecydowanie nie jest przypadkowy. Pół żartem, pół serio, Holender ma najbardziej chwytliwą muzykę na wejście, plasującą się klimatem gdzieś pomiędzy krakowskim Wixapolem, a tym twoim jednym kolegą, który puszcza na imprezie utwory mające po trzysta wyświetleń. Jego sceniczna kreacja, żywiołowe reakcje na udane rzuty, kontakt z publicznością i przede wszystkim solidna gra sprawiają, że świetnie ogląda się jego występy. Zresztą, już z twarzy widać, że to pocieszny człowiek.

No ale dobrze – dlaczego mamy być tacy jak wielki Holender? Tytan rozegrał do tej pory na trwających mistrzostwach świata dwa spotkania. W żadnym z nich nie zaprezentował się wybitnie, grając na średniej w okolicach 93-95. O co zatem tyle szumu? Otóż, w każdym z tych spotkań nasz bohater był na krawędzi, jeden rzut od odpadnięcia z turnieju. Duże problemy sprawił mu w 2. rundzie Czech Sedlacek (miał lotkę meczową), jeszcze większe w następnej Ross Smith, który zmarnował aż pięć (sic!) lotek meczowych natychmiast eliminujących van Duijvenbode z turnieju. Każdy mecz trwał maksymalną ilość setów, w każdym grano na przewagi. W każdym z nich z tarczą wyszedł Holender. Żadne czary, okrzyki, gesty (a ich było sporo) nie wygrały tych spotkań za niego – dokonała tego chłodna głowa i sprawne ręce.

To nie jest tak, że wielkich comebacków w historii dokonywali tylko najwięksi. Tak, tak, Manchester z Bayernem w 1999, Kubacki w Seefeld, Barcelona z PSG – to wszystko są wielkie historie wielkich mistrzów. Pamiętajmy jednak, że sport to nie tylko najlepsi, najsilniejsi, złoci; często cała zabawa i kwintesencja znajdują się w postaciach będących nieco w cieniu, wnoszących zupełnie inną jakość do danej dyscypliny. Szukajmy ich, sympatyzujmy z nimi. Realowi Madryt może kibicować każdy, Osasunie już niekoniecznie. Nie bez powodu Oscary przyznaje się również aktorom drugoplanowym.

Nie wiem, co dalej będzie z Dirkiem. W 1/8 MŚ zmierzy się z absolutną maszyną, swoim rodakiem Michaelem van Gerwenem i zdecydowanie nie będzie w tym starciu faworytem. Ale ja mu kibicuję. Napisał bardzo przyjemną historię (comfort story?), walczy do końca i się nie poddaje. Tak po prostu – cliché i frazes – nie można się poddawać. Powtarzam zatem – bądźmy jak Dirk van Duijvenbode.

 

Piotr Mendel

czytaj dalej...

udostępnij na:

REKLAMA

najnowsze