To już 19 lat od złotego medalu MŚ Szymona Ziółkowskiego. – Nie dość, że czterech pierwszych zawodników uzyskało powyżej „osiemdziesiątki”, to jeszcze żeby wejść do najlepszej ósemki, należało rzucić 79,34 m. Dziś po takim poziomie światowej czołówki nie ma śladu – wspomina występ w Edmonton polski młociarz.

Szymon Ziółkowski leciał do Edmonton jako mistrz olimpijski z Sydney. Z trenerem Czesławem Cybulskim ustalili więc, że jeśli chce wrócić z Kanady z podniesionym czołem to musi wygrać z  Koji Murofushim.

– Gdy zamachnąłem się na 83,38 metra, pobiłem rekord Polski i rekord imprezy, szkoleniowiec ze szczęścia aż zatańczył na trybunach – wspomina Szymon Ziółkowski, który mimo wszystko nie czuje, by w karierze sportowej wygrał wszystko.

Japończyk był najstarszym młociarskim mistrzem świata. Ostatni tytuł wywalczył w wieku 36 lat w Daegu. W 2001 roku osiągał bardzo dobre wyniki i eksperci uważali za faworyta do zwycięstwa w Kanadzie.

– Motywował mnie, ale też trochę się go bałem. Tak zapamiętałem go po Sydney. Nie wszedł w finale do ósemki, ale chyba tylko dlatego, że trochę spalił się mentalnie. Do dziś mam świadomość, że gdyby w trzecim rzucie jego młot wylądował w promieniu, a nie poza nim, kolejność na podium w Australii mogłaby być inna – opowiadał jakiś czas temu „Przeglądowi Sportowemu” Polak.

Kibice w Polsce i Azji zawsze trzymali kciuki za swoich młociarzy, chociaż Koji nie mógł liczyć na ten wymiar popularności, który spływał wówczas na naszego zawodnika.

– Nie patrzyłem ani na drugiego na listach Aleksieja Zagornego, ani nawet na tych wszystkich kozaków z innych państw, m.in. Francuzów, którzy rok wcześniej jeden po drugim ciskali sprzętem na niebotyczne odległości. Wiedziałem, że takie rezultaty łatwo osiąga się w „konkursach cudów” na własnym podwórku, gdzie nikt nie patrzy. Ile takich rzutów oddają Amerykanie, po czym nagle nie liczą się w dużych imprezach? Bo takie super strzały bez presji o wiele trudniej jest potem powtórzyć, będąc śledzonym przez cały lekkoatletyczny świat – uważa Ziółkowski.

Reprezentacja Polski poleciała do Kanady dużo wcześniej. PZLA lekkoatletom w Edmonton zrobił obóz klimatyczny, a także start kontrolny w igrzyskach frankofońskich.

– Do dziś nie wiem dokładnie, dlaczego Polska była zapraszana na tę imprezę, ale wtedy miało dla mnie znaczenie, że ją wygrałem i dowiedziałem się, jak będą wyglądały MŚ. Czyli smutnawo i pustawo. Kanadyjczycy niestety nie są Brytyjczykami i bieganie, rzucanie albo skakanie lata temu upchnęli pod względem ważności dyscyplin sportu gdzieś w trzecim szeregu. Stadion w Edmonton, choć okazały moloch, w czasie naszej najważniejszej imprezy dwulecia świecił pustkami. Gdy spiker zapowiadał kolejne nazwiska, od odsłoniętego betonu odbijało się echo. Pamiętam, że między sobą dyskutowaliśmy nad sensem organizacji tego wydarzenia w podobnym miejscu. Kogokolwiek nie pytałem, odpowiadał, że zdecydowanie bardziej lubi kameralne obiekty, nawet dziesięciotysięczniki, ale przynajmniej z krzesełkami, na których siedzą ludzie rozumiejący sport. Wtedy człowiek wie, że nie wysila się wyłącznie dla siebie – wspomina Ziółkowski.

Kibice mistrzostwa świata mogli obejrzeć dzięki transmisjom telewizyjnym.

W eliminacjach Szymon zniszczył konkurencję. Finał rzutu młotem zaczął się o dziwnej porze. I był też jednym z pierwszych, jakie rozegrano w trakcie tamtych MŚ, co Ziółkowskiemu akurat w ogóle nie przeszkadzało.

– W naszej ekipie poszedłem niemalże na pierwszy ogień. Zarówno Robert Korzeniowski, Monika Pyrek, jak i Paweł Czapiewski swoje medale wywalczyli później, więc to na mnie ciążyła odpowiedzialność za tak zwane otwarcie worka. Ale ja to lubiłem, szczególnie w imprezach drużynowych, gdzie po moim zwycięstwie kadra często windowała się na czoło rankingu i podnosiła morale na dalszą rywalizację. Może to brzmi dziwnie, ale odpowiadało mi dźwiganie presji. Fajnie się z nią czułem. Przegrałem w takiej sytuacji jedynie raz. Częściej jednak rzucałem lepiej niż umiem – żartuje polski bohater z Edmonton.

Pierwszy rzut Szymon zaczął od 81,88 m. Taki rzut dawał spokój i pewność medalu. Do koła wszedł Murofushi i 82,46 m. Szymon Ziółkowski musiał rzucić nowy rekord Polski, aby wygrał konkurs w rzucie młotem. Druga próba poniżej 80 m. Później spalony. W czwartym rzucie młot minimalnie przekroczył 80 metrów. W przedostatnim rzucie Szymon zrobił to, co trzeba było, aby wygrać konkurs.

– Wziąłem głęboki oddech i poszedłem na całość. 83,38 metra! To był nowy rekord kraju, rekord MŚ i absolutny knock-down na Murofushim, po którym trener Cybulski aż zatańczył na trybunach! To musiało skończyć się dobrze. Wiedziałem o tym, ale spokojnie czekałem na odpowiedź rywala, który chwilę później pokazał, jak wielkim jest zawodnikiem. Po takim ciosie nie poddał się, nie ukłonił i nie powiedział, że ma dość, tylko zamachnął się tak mocno, że poprawił swój rezultat na 82,92 m. To jednak, choć imponujące, na mnie nie wystarczyło. Zostałem mistrzem świata w najlepszych zawodach w historii tej imprezy, gdzie nie dość, że czterech pierwszych zawodników uzyskało powyżej „osiemdziesiątki”, to jeszcze żeby wejść do najlepszej ósemki, należało rzucić 79,34 m – wspomina „Ziółek”.

Rekord MŚ przetrwał tylko do 2007 roku. W Osace Białorusin Iwan Cichan rzucił 83,68 m.

Rekord Polski należy już do Fajdka. Do 2015 roku obaj rywalizowali zresztą razem, a łączy ich także m.in. osoba Cybulskiego. Paweł był na Węgrzech na konkursie, który dla jego starszego kolegi z koła okazał się ostatnim w życiu. Szymon na MŚ w Pekinie nie zdołał się zakwalifikować. Paweł Fajdek rzucił młot o 15 metrów niż Szymon Ziółkowski.

– Brakuje mi wygranej w Europie, żałuję wyniku na IO w Atenach i w paru innych imprezach, ale gdy patrzę na swoje medale, jestem dumny, że w światowym czempionacie udało mi się sięgnąć jeszcze po dwa. Każdy z tych następnych był czymś w rodzaju powrotu na szczyt. Wicemistrzostwo świata z 2009 roku traktowałem jako nagrodę za mnóstwo przejść, za cały mój wysiłek i trud, i chyba generalnie za całą karierę. Podium z MŚ w Helsinkach z 2005 roku było natomiast końcem kryzysu, tylko że dziś wciąż nie mam pewności, na jakim stanąłem tam stopniu – śmieje się były lekkoatleta.

– W Finlandii odebrałem brąz, ale po latach sugerowano mi, że wkrótce mogę zamienić go na złoto, bo dwóch lepszych ode mnie rywali mogło mieć do czynienia z dopingiem. Ostatecznie w tabelach historycznych jestem ujęty jako wicemistrz. Po co? Nie wiem, chyba tylko dla zmiany haseł w encyklopediach. Gdy w światowej federacji uwzględniono zmianę kolejności i dyskwalifikację Cichana, działacze podarowali mi jakąś blaszkę, która w niczym nie przypomina nawet medalu. Jedynym wspomnieniem, że faktycznie zająłem tam drugie miejsce, będzie więc dla mnie niespodzianka od żony. Któregoś razu wzięła mój helsiński brąz i po jakimś czasie podarowała mi posrebrzony. Całe szczęście – podsumowuje Ziółkowski –  że złoto z Edmonton na zawsze zostanie już złotem.

Źródło: onet.pl

UDOSTĘPNIJ
Kamil Michalec
Interesuje się lekkoatletyką od ósmego roku życia. Biegam od 10 roku życia. Na koncie wiele sukcesów na arenie krajowej. Kocham rywalizację wśród zawodników i fair play na zawodach. Pasjonat Lekkoatletyki do końca życia. Dziennikarz sportowy w tematyce lekkoatletycznej. Pracujący też w radio informacyjnym.