To była sobota rodem z najwybitniejszych filmów akcji! Primoz Roglić pomimo olbrzymich problemów rzucanych mu pod nogi przez los odrobił stratę w klasyfikacji generalnej i wyprzedził Gerainta Thomasa na dzień przed zakończeniem wyścigu.

To miało tak być. Scenariusz 106. edycji Giro był wręcz skrojony pod dramaturgię na 20. etapie. Przez trzy tygodnie rywalizacji faworyci, co tu dużo mówić, zawodzili – rzadko włączali się do rywalizacji, jechali przez większość wyścigu zachowawczo i nie byli chętni do sprawdzania siebie nawzajem na włoskich podjazdach. Jednakże jeszcze przed rozpoczęciem majowego ścigania sympatycy kolarstwa wyraźnie wskazywali, że to na tym etapie poznamy triumfatora Giro. Nic bowiem nie demaskuje formy liderów klasyfikacji generalnej jak czasówka, i to taka czasówka. Jazda indywidualna na czas liczyła tego dnia niecałe 19 kilometrów. Prawdziwe wyzwanie i postrach dla kolarzy stanowiło jednak ostatnie 7,3 kilometra – morderczy podjazd pod Monte Lussari, który strzegł dostępu do trofeum za wygranie wyścigu, po które sięgnąć miał ten, kto po wspinaczce będzie posiadaczem różowej koszulki.

Dzień był niezwykle długi. Pierwszy kolarz z rampy startowej zjechał nieco po godzinie 11:00, podczas gdy przybycie ostatniego z uczestników rywalizacji na metę planowane było po 18:00. Tym ostatnim był Geraint Thomas. Parę minut przed Walijczykiem na samotną podróż w górę Monte Lussari ruszył jego największy rywal, Primoz Roglić. Słoweniec w klasyfikacji generalnej tracił do lidera 26 sekund. Sytuacja była więc prosta, wszyscy wiedzieli, że nie będzie już drugiej okazji. Po etapie jeden z nich skazany był na smutek, żal i być może łzy, drugi zaś – na euforię i szaleństwo. Nie było nic pomiędzy.

Od początku minimalną przewagę miał kolarz z ekipy Jumbo-Visma. Gdy znaleźli się u podnóża ostatniej góry wyścigu. Roglić prowadził wtedy wirtualnie o około 10 sekund – wciąż za mało. Primoz wyglądał nieco pewniej na rowerze. Jednak nie wiedzieliśmy czy styl jazdy to faktycznie dobry wyznacznik, czy złuda (Roglić i Thomas korzystali z innych przełożeń). Pierwszą z odpowiedzi na nurtujące wszystkich tego dnia pytanie miał dać pomiar czasu na nieco ponad 5 kilometrów przed metą. Reprezentant Słowenii wjechał na niego pierwszy i od razu zdeklasował stawkę wykręcając najlepszy czas (o aż 32 sekundy lepszy od poprzedniego). Niedługo do pierwszego punktu prawdy zaczął zbliżać się Thomas. Ciężka jazda Walijczyka nie dawała najlepszych przeczuć jego fanom. Geraint już zbliżał się do pomiaru, wdawało się jednak, że każde przekręcenie korby sprawia mu już na tym etapie podjazdu ogromny wysiłek – nieporównywalnie większy od Roglicia. Oko kamery ustawiona przed punktem pomiarowym już miało zwycięzcę Tour de France 2018 na horyzoncie, Thomas już się zbliżał, podjeżdżał do tabliczki, przy której ustawiony był stoper, gdy nagle… realizator błyskawicznie zmienił kamerę.

W tym momencie serca fanów Roglicia zamarły. Podczas szaleńczego pokonywania podjazdu Primozowi spadł łańcuch. Cały wysiłek, wypracowana przewaga, energia pozostawiona na pedałach poszły na marne. Kolarz zatrzymał się, udało mu się błyskawicznie założyć łańcuch, po czym ponownie wsiadł na rower. Wiązało się to jednak z ogromną stratą czasu. Wydawało się, że jest już po zawodach – niebo nad Wielką Brytanią przez chwilę wydawało się bardziej różowe. Roglić postanowił jednak nie składać broni i podjąć wysiłek. Reprezentant Słowenii nie załamał się, postanowił wykorzystać do maksimum ostatnie kilometry. Oglądający zadawali sobie jednak pytanie, czy taka strata czasowa jest do odrobienia przy tej klasy rywalach?

Roglić wpadł na ostatnie metry. Niektórzy z pewnością zaczęli przecierać wtedy lewy dolny róg swoich ekranów, gdzie wyświetlany był licznik czasu. I nie – stoper nie zaciął się, ani nie pokazywał błędnie. W Primoza wstąpiła po prostu nadprzyrodzona moc od bogów kolarstwa. Słoweniec na metę wjechał z czasem o 40 sekund szybszym od ówczesnego lidera Joao Almeidy! Zaskoczenie, podziw, niedowierzanie – tak w trzech słowach można określić to, co towarzyszyło nam w tamtym momencie. Pozostając jeszcze w szoku przenieśliśmy się do wciąż pedałującego Thomasa. Na tle takiego wyczynu Roglicia jego jazda wydawała się męką. Każdy metr pokonywany przez Gerainta dłużył się, a sekundy uciekały nieubłaganie. Na ostatnim kilometrze zaczęło się odliczanie. Thomas nie wygra etapu, to było pewne. Wszyscy zaczęliśmy wtedy powtarzać sobie liczenie do dwudziestu sześciu. Tyle wynosiła strata, ta liczba stanowiła granicę pomiędzy szaleństwem Brytyjczyków, a ekstazą tłumnie zgromadzonych na trasie Słoweńców. Kolarz INEOS Grenadiers nie zdążył wsiąść do różowego pociągu, który zabrałby go do Rzymu. Jego czas był gorszy o 40 sekund od Roglicia, 14 sekund za dużo.

Monte Lussari uniosło się nad ziemię za sprawą szału rodaków Roglicia. On tego dokonał, wygrał mimo tego, że musiał się zatrzymać i naprawić spadnięty łańcuch. Ile byśmy dali za to, aby znaleźć się w głowie Roglicia na ostatnich kilometrach, usłyszeć i poczuć jego myśli, przejechać je razem z nim. Primoz dokonał rzeczy wybitnej, otarł się o doskonałość, było mu dane dotknąć absolutu. W ciągu 10 minut przebył długą drogę z otchłani kolarskiego piekła do raju. Była to jednak droga znacznie trudniejsza niż ta fizyczna, na szczyt Monte Lussari. To była droga w psychice, kręta. Niemożliwe wydaje się, aby przez myśl choć przez chwilę nie przeszła mu rezygnacja, poddanie się, uznanie, że nie da rady. Roglić wpisał się złotymi, w właściwie różowymi zgłoskami w annały tego sportu. To heros dwóch kół: wspaniały, wybitny, niemożliwy, po prostu wielki.

Przed sobotnim etapem niektórzy śmieszkowali, że Primoz już tę czasówkę jechał – w 2020 roku na Tour de France. Wtedy również przedostatni etap był jadą indywidualną na czas, kończącą się na La Planche des Belle Filles. To była największa porażka w karierze Słoweńca. Wtedy Roglić starcił żółtą koszulkę na rzecz swojego rodaka Tadeja Pogacara i przegrał wyścig. Tym razem to on atakował i on okazał się zwycięzcą. Los zrekompensował mu to, co odebrał niecałe trzy lata temu. To był dzień Primoza Roglicia, który wyrwał siłą koło Fortunie i odwrócił je sam w sprzyjającą stronę.

Oczywiście wyścig teoretycznie się nie skończył. Pozostał jeden etap. Będzie to jednak etap przyjaźni, podczas którego Giro pierwszy raz od lat wjedzie na ulice Rzymu. Jest prawie stuprocentowo pewne, że Wieczne Miasto odda hołd nowemu mistrzowi ze Słowenii – mistrzowi zasłużonemu, mistrzowi przez wielkie M.      

UDOSTĘPNIJ
Jarosław Truchan
Sympatyk sportów wszelakich, ale przede wszystkim tenisa, kolarstwa i biathlonu. Prywatnie ogromny fan Rogera Federera, Ronniego O'Sullivana oraz Realu Madryt.