Dzień wszystkich świętych to wyjątkowy czas. To dzień, kiedy zmarli wracają do życia. Powracają wraz z nimi te wesołe i smutne momenty, które przez resztę roku siedzą przyczajone, gdzieś z tyłu naszej głowy. Nachodzą nieubłaganie refleksje, odnośnie minionych 12 miesięcy. Więc oglądając wczoraj okazałe zwycięstwo Realu Madryt, naszła mnie jedna z nich. Pomyślałem: kiedy ostatni raz widziałem, żeby Eden Hazard, wyglądał na szczęśliwego?

 

Nie chciałem pisać tego tekstu, broniłem się przed nim, poniekąd rękami i nogami. Wszystko przez to, że zastanawiałem się: „Po cholerę mi czepiać się tego Hazarda? Chłop strzelił, tak że bramkarzowi będzie się to śnić po nocach, niech ma swoje pięć minut”. Ale wiecie co? Guzik. Nie mogę przejść obojętnie, wobec tego, co się stało. Czuję, że to może być moment zwrotny w jego historii, o tytule „Real Madryt”.

Nie dlatego, że strzelił gola, nawet nie dlatego, że czekał na niego 392 dni. Zaintrygowała mnie jego reakcja na tę bramkę. Facet strzela lewą nogą prawie z 30 metrów, pod samą poprzeczkę, bramkarz leci, ale nie ma szans tego wyjąć. Spodziewam się, że po czymś takim, biegałbym oszalały w jakąkolwiek stronę, wyciągając język i machając rękami, tak że zatrzymać mnie musiałby chyba kordon sanitarny. I to nie bez użycia siły.

A on? Zamyka oczy i widać, jak schodzi z niego całe ciśnienie. Ciężar, który tkwił w nim tak głęboko, że musisz się upewnić, czy w miejscu, gdzie spadł ten kamień, nie ma jakiejś kilometrowej szczeliny. Myślisz sobie, ten gość ma wszystko: piękną żonę, rezydencję zamiast domu, miliony na kącie, czym on się w ogóle przejmuje? Przecież on nic nie musi, zajmuje się tylko nieco udoskonaloną wersją kopania owczego pęcherza. A potem dochodzi do ciebie ten głupi fakt, to też zwykły człowiek, a 392 dni to jednak cholernie długo.

Cholernie długo, jak na kogoś, kto na plecach nosi już legendarną dla tego klubu siódemkę.

Cholernie długo, jeśli zapłacono za ciebie według różnych źródeł między 100, a 150 mln euro.

Cholernie długo, gdy zamiast robić to, co kochasz, zwiedzasz gabinety lekarskie.

A cały świat czeka tylko, aż wyjdziesz na boisko i pokażesz, że jesteś lepszy niż inni. Lepszy niż reszta przeciętniaków, dla których gra w piłkę to głównie przeszkadzanie rywalom. Ty, masz być kimś więcej. Zamiast tego, przez 392 dni, nie potrafisz nawet trafić piłką w ten nie taki mały, swoją drogą, metalowy prostokąt. Słyszysz zewsząd: „k*rwa, nawet debil to potrafi. No spójrz choćby na Adasia, głupi jest, co nie? Ano głupi, a jak dostanie piłkę, to i on trafia!”

Ty jednak nie trafiasz. Przez ponad rok.

Poza tym, co się dzieje w tym czasie? Twój klub wygrywa mistrzostwo Hiszpanii, twój udział przy tym sukcesie jest iluzoryczny. Przyjeżdżasz na pierwsze zgrupowanie z nadwagą, media z ciebie kpią, podważają. Taka ich praca. Twoim zadaniem jest odgryźć się w najlepszy możliwy sposób. Na boisku. Zamiast tego, poznajesz więcej fizjoterapeutów, niż student pierwszego roku na uniwersytecie medycznym. Na dodatek, za rok, znów przyjeżdżasz z brzuszkiem i nie poprawiasz sobie tym swojej sytuacji.

Eden przez wszystkie lata w Chelsea, czy wcześniej w LOSC Lille, nie pauzował przez kontuzje, tyle ile w ciągu roku w stolicy Hiszpanii.

Dramat.

Dziś widać, chyba jakieś nieśmiałe światełko w tunelu.

Przypomina mi się historia kompletnie niezwiązana z piłką. Znacie ten film „Skazani na Shawshank”? W skrócie opowiada on o ucieczce z więzienia, ale to zbyt błahe wyjaśnienie, na to, o co w nim tak naprawdę chodzi. Jeśli oglądaliście, to z pewnością pamiętacie scenę, gdy Andy Dufrense (Tom Robbins), prosi swojego przyjaciela Reda (Morgan Freeman) o mały młoteczek do kruszenia skał? Pamiętacie ten uśmiech? Dla tych, którzy jeszcze nie oglądali, resztę przemilczę. Nadmienię, że jeżeli jeszcze nie widzieliście, to wiecie co macie zrobić.

Żeby nie było tak kolorowo. Zawsze pozostaje te niechciane, pretensjonalne „ale”, niestety nie mogę od niego uciec. Nawet jeśli w tym przypadku bardzo bym chciał. Jestem z tego pokolenia ludzi, którzy doceniają graczy wybitnych, oglądają ich mecze nie po to, by czekać, aż się potkną, lecz z przyjemnością podziwiać, jak się podnoszą. U Edena zawsze imponowało mi to, że ilekroć był brutalnie kopany, nie leżał, nie turlał się przez pół boiska, demonstrując teatralnie swój ból. Wstawał, otrzepywał ramiona z kurzu i grał dalej. Przy okazji, pomógł Chelsea wygrać parę trofeów, w tym ostatnie. Ligą Europy się przywitał ze Stamford Bridge, też Ligą Europy się pożegnał. Ciągnąc ten wózek niemal w pojedynkę.

Tego samego więc oczekiwano w Realu, na razie tych oczekiwań nie spełnił. Ma 29-lat, jak na skrzydłowego to jeszcze nie starość, ale tę granicę dzieli cienka linia. Belg na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Oby tylko dopisało mu zdrowie. Niech Hazard podzieli casus Luki Modricia, a nie Kaki.

Ostatni raz szczęśliwego widziałem go prawdopodobnie na prezentacji przed nową publicznością. Trochę wody więc w Manzanares już upłynęło. Niby cieszył się po mistrzostwie, bo jak tu się nie cieszyć. Ale no właśnie. Znowu „ale” domyślam się, że nie czuł, satysfakcji ze swojej postawy. To tak jak, gdy podczas lekcji zadają pracę w grupach, trafiasz do takiej z trzema kujonami, którzy odwalają robotę za ciebie, wszyscy dostajecie po piątce, lecz twoje zasługi były raczej wątpliwe.

Czy to się zmieni?

Wydaje mi się, że ten gol Hazarda przeciwko Huesce, to właśnie taki mały kroczek w dobrą stronę. To ten malusieńki młoteczek, od którego zacznie się nieprawdopodobna historia. Real ten mecz wygrał 4:1. Eden, być może, w przeddzień święta zmarłych, wygrał znacznie więcej. Wygrał sobie nowe, lepsze życie.

 

 

UDOSTĘPNIJ
Arkadiusz Bogucki
Miłośnik piłki, zwłaszcza tej we Włoskim wydaniu. Redaktor również na portalu SerieAPolonia.pl. Poza piłką nożną zafascynowany literaturą grozy, w szczególności twórczością Stephena Kinga oraz H.P. Lovercrafta.