Gościem Radia GOL był Szymon Jadczak – dziennikarz śledczy, autor reportażu o kibolach Wisły Kraków i książki „Wisła w ogniu”. Porozmawialiśmy z nim o kulisach pracy nad sprawą Sharksów oraz o obecnej sytuacji Wisły Kraków i polskiej piłki.

Dominik Kania: Wymienia się trzy nazwiska, którym przypisuje się uratowanie Wisły Kraków – Błaszczykowski, Królewski, Jażdżyński. Pan nie dopowiada do tego grona swojego?

Szymon Jadczak: Nie, bo nie dołożyłem złotówki, a ci panowie dorzucili dużo pieniędzy do uratowania Wisły, więc jednak oddajmy im, co królewskie.

Nie ma pan poczucia, że gdyby nie pana praca, to nie wiadomo, w jakim miejscu znajdowałaby się dziś Wisła Kraków?

Proszę nie stawiać mnie w sytuacji, w której miałbym sam chwalić siebie i swoją pracę. To bardzo niekomfortowe. Nie namówi mnie pan, bym sam publicznie się wychwalał, co zrobiłem. Wszyscy to widzą, niech każdy sam oceni.

A namówię pana na powrót do początków? Kiedy to się zaczęło? Kiedy trafił pan na tę sprawę i rzucił w wir kryminalnej zagadki.

Sprawę znałem od dawien dawna, bo mieszkałem w Krakowie dziesięć lat i wiedziałem, że w Wiśle jest mniejsza lub większa patologia. A początek reportażu… pierwsze zdjęcia powstały latem 2017 roku i wtedy zaczęliśmy rozmawiać z ludźmi. Nie było łatwo, bo nikt rozmawiać nie chciał. A finisz to wakacje 2018 roku i słynne sceny przed cmentarzem, gdzie dopadam Damiana D. – byłego wiceprezesa Wisły Kraków, dziś już aresztowanego kibola, gangstera, człowieka, na którym ciążą duże zarzuty.

Od razu miał pan świadomość skali problemu, którym się pan zajmował?

Skalę uświadomiłem sobie, kiedy zobaczyłem sumy przelewów z konta Wisły na konta gangsterów, a właściwie ich rodzin. Uświadomiłem sobie, że ok. miliona złotych wypłacono na chama żonie gangstera.

Na ile – podczas pracy nad sprawą – kierowała panem pasja do piłki, miłość do sportu? Czy pan przed reportażem był kibicem?

Miłość do piłki we mnie umarła w trakcie pracy nad tym reportażem. Ze sportem jestem związany rodzinnie od zawsze: mój ojciec był działaczem, mój brat był zawodnikiem, a później trenerem, ja pisałem o piłce, także sport to nie jest dla mnie nic nowego.

Jest jeszcze szansa, że ta miłość do piłki nożnej powróci?

Przyznam, że przerzuciłem się na NBA, zacząłem oglądać futbol amerykański, a piłkę oglądam znacznie rzadziej. Przerzuciłem się na sporty, w których jest mniej patologii.

Sprawdź: „Nie czytajcie książki Szymona Jadczaka!”

Były takie momenty szczególnie trudne podczas pracy nad reportażem? Ślepe zaułki, punkty bez wyjścia?

Bardzo długo nie mogłem porozmawiać z nikim z zarządu Wisły Kraków i to był najtrudniejszy moment. Skutecznie się ukrywali. Trudny też był początek, bo niewiele miałem. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Trochę udało się wygrzebać z akt, ale tego nie było wiele. Odwróciłbym to pytanie: nic nie było łatwe w tym reportażu.

Co przekonało tych, którzy rozmawiać nie chcieli, by jednak podzielić się z panem informacjami?

Byłem w Krakowie znany jako dziennikarz bezkompromisowy i raczej można mi zaufać. Ja tych ludzi po prostu bardzo długo „męczyłem”, żeby mi opowiedzieli, żeby ze mną rozmawiali. Jest taka zasada, że jeśli odmówi ci ktoś raz – pytasz go po raz kolejny. Jeśli odmówi ci za piątym razem – to już nic z tego nie będzie. Ale do pięciu razy sztuka!

Kiedy zaczęły się ataki na pana osobę? Kiedy zaczął pan odczuwać, że ktoś mocno pracuje nad tym, by cała historia nie ujrzała światła dziennego?

W pewnym momencie musiałem zapytać Wisłę o stanowisko. Wysłałem maile. Wysłałem dużo maili do ówczesnej rzeczniczki i jej odpowiedzi oraz to, co zaczęło się dziać po naszej rozmowie i słynnej konferencji, uświadomiło mi, że oni kombinują. Pojawienie się Paula Bragiela, czyli ta ściema, że Amerykanin, który do tej pory nie miał żadnych inwestycji w Polsce, nagle kupi sobie klub piłkarski.

Miał pan informacje, że szukane są na pana „haki”? Podejmował pan dodatkowe środki zachowania bezpieczeństwa?

Na pewno bardziej uważałem. Pojawiały się jakieś wybuchy. Dziwne osoby pisały do mnie na Twitterze, coś oferowały, coś chciały w zamian. Próbowano różnych prowokacji. Na to trzeba uważać. Trzeba być nieustannie podejrzliwym. Jakiś specjalnych oznak, że coś mi grozi nie miałem. Ci ludzie doskonale wiedzieli, że najgłupszą rzeczą, jaką mogli zrobić, to wyrządzić mi krzywdę.

Czy z pewnej perspektywy czasu ma pan dziś pretensje, że ktoś mógł zrobić więcej, zachować się inaczej w całej tej sytuacji? Pytam o podmioty zewnętrzne, tj. Ekstraklasę S.A., PZPN i innych…

Zachowanie PZPN-u jest żenujące. Oni właściwie do dzisiaj nie zauważyli tej afery i nie zrobili nic, by w przyszłości podobnych uniknąć. Jak opisuję w książce, proces przyznawania licencji w ekstraklasie to jest po prostu fikcja. Ten proces się nie zmienił. Wygląda tak, jak wyglądał. A mamy w Ekstraklasie kluby, które teoretycznie w niej nie powinny grać.  Tu też się nic nie zmieniło. Co do działaczy Wisły – dalej widać, że jest daleko od normalności. Te ostatnie wydarzenia pokazują, że tam dalej jest po prostu źle.

Mówi pan zapewne o Rafale Wisłockim i chociażby fakcie, że powołuje się on na autorytet Ludwika Miętty-Mikołajewicza, którego przedstawia pan w książce w bardzo negatywnym świetle.

Przede wszystkim uważam, że prezes TS-u nie powinien być prezesem TS-u. Rafał Wisłocki po prostu się do tej roli nie nadaje. On jest człowiekiem, który w całej tej historii najpierw odegrał złą rolę, potem odegrał jeszcze gorszą rolę, później na chwilę odgrywał dobrą rolę i teraz znowu wraca do tej złej. To jest człowiek, który był jakimś trenerem juniorów. Doświadczenia w zarządzaniu czymkolwiek nie ma żadnego. Pojęcia w tym temacie też nie. To, że się znalazł w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie, sprawiło, iż był przez chwilę na piedestale w Wiśle S. A. Potem trafił do TS-u, ale z takimi osobami ani polska piłka, ani TS, ani Wisła daleko nie zajadą. Nie może być tak, że człowiek, który się na niczym nie zna, trafia do zarządzania. Wymagamy od sędziów zdawania trudnych egzaminów, od piłkarzy żmudnych treningów, od trenerów licencji, a działaczem może sobie być każdy, choćby nie miał pojęcia o niczym. Niestety, kibicom może być trudno przyjąć, że człowiek, który przez chwilę Wiśle pomagał, teraz bardziej jej szkodzi i powinien z całej tej historii zniknąć.

Czytaj: Borek wieszczy wielką karierę piłkarzowi Lecha Poznań

W pana książce jest fragment, mówiący o tym, że Wisła Kraków nie jest jedynym klubem, gdzie walczą o swoje wpływy kibice/kibole. Takich przypadków w Polsce jest więcej?

Opublikowałem na TVN24 artykuł o kibolach Widzewa. To też byli ludzie, którzy kręcili się przy klubie i dalej pojawiają się na trybunach. Sprawa dotyczy tego, że w Widzewie znalazły się osoby, które poszły na współpracę z policją i dzięki nim zatrzymano grupę handlującą narkotykami. Na trybunach oczywiście potępia się tych pierwszych, a koledzy tych drugich są wciąż obecni w klubie. To samo się działo w Ruchu Chorzów. To klub, który wykończył sojusz kiboli z nieuczciwymi działaczami. W Lechu Poznań też swojego czasu nie było lepiej. Zawisza Bydgoszcz to samo. Tych przykładów można by mnożyć.

W „Wiśle w ogniu” przez wszystkie przypadki odmienia się nazwisko Patryka Małeckiego, który kumplował się z bandziorami. Czy dziś w polskiej ekstraklasie są jeszcze zawodnicy, którzy mają układy z kibolami?

Patryk Małecki to jedno. W książce opisałem też sytuację Kuby Błaszczykowskiego, który ma wśród kolegów jednego z Sharksów. Ten człowiek dalej stara się funkcjonować w klubie. Jeden z piłkarzy wychowywał się z Sharksami. Do pewnego czasu pozostawał z nimi w kontakcie. To są środowiska, które się przenikają. Przenikają się dlatego, że jest przyzwolenie na to, by kibole się w polskich klubach panoszyli.

Czy jest taki bohater w całej tej historii, do którego czuje pan szczególny żal, niechęć?

Jak sobie ludzie ze środowiska piłkarskiego przeczytają moją książkę, np. piłkarze, to nie jestem sobie w stanie wyobrazić, by któryś z nich chciał, żeby jego agentem był Marek Citko. To, co robił ten człowiek… nie chciałbym, by robił to mój agent. Co do innych – dzisiaj w areszcie siedzi Robert Sz., który swego czasu przedstawiał się jako osoba kochająca Wisłę najbardziej na świecie. Pisał podniosłe teksty, dużo mówił o patriotyzmie, miłości do klubu i ojczyzny. A dziś zarzuca mu się, że kradł z tego klubu pieniądze i tacy to są ludzie. Potężne rozczarowania.

Z jakimi opiniami i recenzjami spotyka się pan najczęściej po premierze książki o Wiśle Kraków?

Jest grupa – szacuję ją na 100/200 oszołomów z Twittera Wisły – negująca to, co jest w książce. Na szczęście, wykrusza się ona z dnia na dzień. Dla mnie najcenniejsze są uwagi bohaterów tej książki. A ci nawet bardziej negatywni, którzy się ze mną kontaktowali, przyznają, że tak właśnie było lub było jeszcze gorzej. Nie miałem jeszcze takiej sytuacji, by ktoś stanął pod nazwiskiem lub ze mną twarzą w twarz i powiedział, że ta książka jest nieprawdziwa, zła, wymyślona. To domena trolli internetowych.

Czy dzisiaj myśli pan o całej sprawie i czegoś żałuje? Uważa pan, że można było zrobić coś więcej lub lepiej?

Trochę zabrakło mi czasu na doszlifowanie książki, bo pojawiają się drobne błędy, literówki, pomylone imię. Może mogłaby być lepsza stylistycznie. Ale wydaje mi się, że zrobiłem tyle, ile mogłem. Nie wiem, co jeszcze można by dorzucić.

Kończąc już naszą rozmowę, chciałbym zapytać, czy te cele, które założył pan sobie przed rozpoczęciem pracy nad historią Wisły, zostały zrealizowane?

Nic się właściwie po moim reportażu nie zmieniło. Jest nawet jeszcze gorzej, bo wybuchła ta nieszczęsna wojna domowa pomiędzy TS-em a S. A. Wniosków nikt nie wyciąga. Kibice może się uspokoili, ale kibolstwo dalej podnosi głowę. Teraz nawet przy dyskusji roli TS-u w tej układance, bardzo wielu niemądrych kibiców pisze tak, jakby broniło tej patologii. Niestety, pewnych rzeczy w polskiej piłce się nie da zmienić.

UDOSTĘPNIJ