Kilka dni po swoich 40. urodzinach Adam Bagiński zakończył sportową karierę.

To był sezon 2003/2004. Po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Stadion Zimowy w Tychach. Nie z własnej woli oczywiście. Na hokej zabrał mnie tata. Uznał, że nadszedł czas, bym zobaczył na własne oczy drużynę, na której cześć on sam rysował niegdyś plakaty.

Z tych pierwszych meczów w Tychach zapamiętałem tylko kilka nazwisk. Matczak. Parzyszek. Woźnica. Majkowski. Sobecki. Mejka. Bagiński.

Ten ostatni zaczynał w piwnym mieście wtedy, kiedy ja. Wychowanek Stoczniowca przybył na Górny Śląsk po dobrym sezonie, który pozwolił mu zadebiutować w reprezentacji. Miał 23 lata.

Nie znam czegoś takiego jak GKS Tychy bez Adama Bagińskiego. Kończyli swoje kariery Arkadiusz Sobecki, Krzysztof Majkowski, Łukasz Mejka. Zmieniali się trenerzy, przychodzili i odchodzili obcokrajowcy, dołączali i wybywali polscy hokeiści. Mocno przeżyłem powrót do Naprzodu Adriana Parzyszka. Nie potrafiłem odżałować końca gry Sebastiana Gonery. Widziałem, jak walczy ze sobą i przegrywa batalię o wydłużenie kariery Michał Woźnica.

Krzysztofa Majkowskiego i Arkadiusza Sobeckiego, krótko po ich odwieszeniu łyżew na kołek, zobaczyć mogłem w tyskim boksie. Żegnałem ze smutkiem Josefa Vitka i Stefana Żigardy’ego. Adam Bagiński z przylepioną do pleców trójką wciąż bronił trójkolorowych barw.

Urodził się w Gdańsku i wychował w hali Olivii, ale nie znajdzie się w Tychach kibic, który nie nazwie Bagińskiego „swoim”. 17 lat. Rzadkie i niespotykane. Szczególnie w hokeju, gdzie kontrakty podpisuje się niekiedy na kilka tygodni. Adam Bagiński po raz pierwszy założył koszulkę GKS-u Tychy w 2003 roku. Zdjął ją po sezonie 2019/20, zakończonym w tak dziwacznych okolicznościach.

Z pewnością nie tak wyobrażał sobie koniec. Pewnie marzył, by wywalczyć trzecie z rzędu złoto na lodzie i zejść ze sceny jako absolutny zwycięzca. Choć sam kruszec niewiele dla niego znaczył.

– Mam w domu srebrne krążki, czy brązowy, ale nie mam ani jednego złotego medalu, bo przekazałem je na aukcje charytatywne. Cieszę się, że mogłem pomóc innym, a tak medale leżałyby zakurzone w kartoniku na półce – powiedział „Bagiś” w wywiadzie dla polskihokej.eu.

Jego przyjaciel z lodu, Michael Kolarz, opowiedział o sytuacji, w której w 2019 roku zgubił swój złoty medal podczas mistrzowskiej fety. W progach domu tyskiego obrońcy stanął Bagiński i oddał mu swój krążek, wiedząc, ile ten dla niego znaczy.

Z GKS-em Tychy Bagiński sięgnął po pięć tytułów mistrzowskich. Trzy z nich zgarnął w swoich trzech ostatnich sezonach gry. Siedem razy dźwigał z zespołem Puchar Polski. Siedmiokrotnie był wicemistrzem kraju. Ma też na swoim koncie brązowe medale PHL.

Na najwyższym szczeblu ligowym gdańszczanin rozegrał 785 spotkań. Strzelił ponad 200 goli, zanotował blisko 400 asyst. Regularnie był powoływany do reprezentacji Polski przez kolejnych selekcjonerów. Na arenie międzynarodowej zaistniał też w rozgrywkach klubowych. Zdobył brązowy medal Pucharu Kontynentalnego i uczestniczył w dwóch edycjach Hokejowej Ligi Mistrzów.

Nie odpuszczał. Pomimo czterdziestki na karku, pomimo niesprzyjających okoliczności, parł do przodu. To cechuje najlepszych. W ostatnich latach brakowało mu już nieco szybkości, a i strzał nie był taki, jak jeszcze kilka sezonów temu. Nie porywały jego liczby, jednak nawet w bieżących rozgrywkach były takie mecze, w których prowadził swój zespół.

Kiedy nie szło, potrafił naprowadzić kolegów na właściwe tory. Pojawiał się w przewagach i wprowadzał zamieszanie w poczynania przeciwników. Mateusz Gościński i Bartłomiej Jeziorski szybko dojrzewali u jego boku. Z jego pracy na skrzydle skrzętnie korzystał inny weteran – Jarosław Rzeszutko.

Zostawiał na lodzie całe swoje serce. Nie było dla niego straconego krążka. Nie było przegranego pojedynku. Nie bał się ściągać rękawic w kraju, w którym pokłóconych zawodników rozdziela się jak w szkolnej bójce. Nie dał sobie w kaszę dmuchać i nie dał dmuchać w GKS Tychy.

Za to kibice go kochali. Przez 17 lat stał się jednym z nich. Przeżył kolejne modernizacje lodowiska, zdobył pierwsze w historii klubu mistrzostwo, przeżył finałową gehennę i passę srebrnych medali. Przyszedł tylko na chwilę, a został na zawsze. Za moment jego nazwisko dołączy pewnie do zacnego grona w galerii sław: Gruth, Czerkawski, Woźnica, Bagiński.

Nie zapomnę jego batalii z Mikem Dantonem. Iskrzyło między nimi na lodzie, ostro było poza taflą, a wszystko skończyło się prawomocnym wyrokiem sądu, który skazał byłego gracza STS-u Sanok.

Kanadyjczyk z polskim paszportem nie był pierwszym lepszym niegrzecznym chłopcem. Jego karierę w NHL przerwało skazanie za zmowę w celu dokonania zabójstwa. Danton za kratkami spędził ponad pięć lat. W Polsce ograniczono jego wolność i nakazano przeprosiny oraz prace społeczne, bo podczas mistrzowskiej fety w 2014 roku publicznie obrażał Adama Bagińskiego i jego rodzinę.

„Bagiś” nie wybaczył koledze z reprezentacji. Wiedział, że na lodzie można wojować, ale poza nim są granice, których nie znał Danton. Udowodnił, kto w tym zakresie ma rację. Doskonale pamiętam dźwięki ogarniające tyską halę, która w konflikcie Bagiński-Danton stanęła za swoim napastnikiem. Tysiące gardeł, przy okazji każdej wizyty Dantona w Tychach, odsyłało go do ostatnich diabłów.

Bezpośrednie wsparcie dostał Bagiński od swoich kibiców również podczas zeszłorocznych play-offów. Tyskiego bohatera naruszył bowiem Tomasz Valtonen, selekcjoner reprezentacji Polski i ówczesny szkoleniowiec Podhala Nowy Targ.

„Szarotki” toczyły z tyszanami półfinałowy boj. Na lodzie iskrzyło. Patrik Moisio zaszedł za skórę Jakubowi Witeckiemu, a w kolejnych meczach zwarł się z Adamem Bagińskim. Bójka obu panów zakończyła jeden z pojedynków, lecz po niej doszło jeszcze do wymiany zdań „Bagisia” i nowotarskiego boksu. Zapytany na konferencji prasowej o to spięcie Tomasz Valtonen powiedział:

– Ja nie wiem, kto to jest Bagiński. To jakiś stary zawodnik.

Selekcjoner reprezentacji Polski naruszył dobre imię ulubieńca tyskiej publiczności, więc kiedy później dwukrotnie pojawiał się na Stadionie Zimowym, słyszał pod swoim adresem słowa najgorsze z możliwych, a następnie skandowane imię i nazwisko Adama Bagińskiego.

Dziś trenerowi Valtonenowi można by odpowiedzieć. Bagiński to nie „jakiś” stary zawodnik. To jeden z niewielu dzisiaj sportowców, który wie, co to przywiązane, lojalność, zaufanie. Bagiński to legenda, panie Valtonen.

źródła: hokej.net, eliteprospects.com, polskihokej.eu

UDOSTĘPNIJ