Stało się, Robert Lewandowski został wybrany najlepszym piłkarzem globu, wielki wstyd dla FIFY… byłby, gdyby wybrali kogoś innego. Tak to pozostaje tylko niesmak, po wyborze Niemca z Liverpoolu, zamiast Niemca z Monachium, na trenera roku. O tym, że najlepszego bramkarza ostatnich 12-miesięcy (Manuela Neuera, widziałem, dostał nawet taką ładną statuetkę!) zabrakło w XI tych naprawdę THE BEST, zakrawa o śmieszność. Mniejsza o innych – ten jeden raz! Polak, najlepszym na świecie. Niedowierzam, a jednak to piękna prawda.

Ten wstęp pisałem gdzieś w nocy, gdy emocje opadły. Bałem się, że po przebudzeniu okaże się, że wszystko było wyłącznie snem. Na szczęście, to wydarzyło się w rzeczywistości. Ileż to lat, kopania się po czole. Patrzenia na patałachów, którzy gdy wyjeżdżali z kraju, odbijali się od drużyn, od jakich odbijać się po prostu nie wypadało. Polskie kluby w europejskich pucharach? Przygody te zazwyczaj są krótsze niż nazwy tych zagranicznych hegemonów, którym nie udawało nam się sprostać. Bycie polskim kibicem przypominało żucie odłamów szkła, przy jednoczesnym udawaniu, że to najsmaczniejsza guma. Pasmo porażek ciągnęło się (i poza wyjątkami dalej ciągnie), do tego stopnia, iż staliśmy się niejako ich synonimami. Ze łzami w oczach, niczym szaleńcy skakaliśmy z radości, gdy cudem okazywało się, że nie jesteśmy jednak tak beznadziejni, jak nam się wydaje. Nie kręciliśmy kołem fortuny, ono co najwyżej mogło nas stratować. To tak, jakby wybawieniem Syzyfa było to, że ten wielki głaz, który toczy, wreszcie przeturlał się po nim i skończył męki biedaka.

Ale te dwa dni temu stało się coś niesamowitego, okazało się, że możemy być najlepsi. Nie tylko w oszukiwaniu samych siebie czy gdybaniu. Pamiętamy, Grzegorz Lato królem strzelców mundialu. Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek na podium Złotej Piłki lata temu. Ale pierwszy raz Polak został najlepszym piłkarzem naszej planety. Nie według Przeglądu Sportowego, czy Trybuny Robotniczej. Według najbardziej prestiżowego plebiscytu na świecie. Powtórzę – co za tym idzie – najlepszym na świecie.

Wreszcie się udało.

***

Jeśli chodzi o Roberta Lewandowskiego, to zdążył nas już przez lata, niejako przygotować na swoje sukcesy. Nie był meteorytem, euforia na jego punkcie rosła stopniowo. Posłużę się truizmem, swoją przygodę z piłką poprowadził modelowo. Zawsze podobało mi się, jak opisał to nieodżałowany śp. Paweł Zarzeczny.

„Jednego można mu pozazdrościć. Nauczycieli! Popatrzcie tylko po kolei, eureka: Wójcik, Smuda, Klopp, Guardiola! Od dwóch pierwszych nauczył się czego nie robić, od trzeciego pracy, a czwartemu chciałby zaimponować i go prześcignąć, co zresztą więcej niż pewne.”

Dziś Lewandowski nie musi nic nikomu udowadniać. Pragnie pokonać wyłącznie już samego siebie. Dostał nagrodę i co zrobił w następnym meczu? Uratował skórę Bayernowi już drugi raz z rzędu, ładując dwa gola. Tylko głupcy mogą deprecjonować jakość Roberta.

***

Zmieniając na chwilę temat, dowiedziałem się ostatnio, że Rosjanie zostali zdyskwalifikowani na dwa lata za doping. Wyjątkami Euro2020 i Mundial 2022, a jakże. Spotkałem się wobec tego z reakcjami, że w sumie to fajne dla naszych kadr, bo odpada im przynajmniej jeden poważny rywal, w różnorakich dyscyplinach sportu. No i tak siedzę sobie i myślę, o tym Lewandowskim. Przecież w sporcie nie chodzi o to, by wygrywać nagrody walkowerem, tylko pokonując najlepszych! Jeśli chciałbym na kompletnym luziku zgarnąć sobie jakiś medal, zgłosiłbym siebie i ten swój tekst, pod opinię niezależnego sędziego, którym byłbym ja własnej osobie i mógłbym udawać, jaki to jestem cool. Wiecie, co to byłaby za satysfakcja?!

No właściwie żadna.

W tym wszystkim chodzi o to, aby bić silniejszego. Gdy już nie będzie nikogo przed nami, to walić trzeba w samego siebie. Jak Lewandowski. Tylko w ten sposób, będziemy mogli stać się lepsi. Później najlepsi.

***

Przeczytałem ostatnio pewną książkę. Nosi ona tytuł „Alchemik” od Paulo Coelho, całkiem przyjemna beletrystyka, ale nie o to chodzi. Zanim przejdę dalej, zaapeluję: czytajcie książki! Nie można przecież cały czas karmić się tylko sobą, to kanibalizm.

Wracając, głównym przesłaniem tej książki (bez ujawniania szczegółów, nie ma tak łatwo, kochani) jest to, aby poszukiwać swojego skarbu i cieszyć się drogą prowadzącą nas właśnie ku niemu. Więc zacząłem zastanawiać się, w którą stronę powinno się iść. Wówczas, co zabawne, zdałem sobie z czegoś sprawę. Nieważny jest kierunek, bez różnicy czy postawimy stopę bardziej na lewo lub prawo. Każdy krok, jaki wykonamy, będzie krokiem naprzód. A to już coś.

Nie ma znaczenia: kopiecie piłkę, śpiewacie, piszecie teksty. Na szczyt jest jedna droga, ale żeby go zdobyć, nie wystarczy chcieć. Trzeba też ruszyć tę stetryczałą girę, potem drugą i rozpocząć marsz. Zwłaszcza że jeden Pan, o którym jest w większości ten tekst, pokazał, iż można.

Życie to tytułowe: Nic, przez „c” z kreską, jak w utworze grupy B.O.K.

To co, idziemy?

UDOSTĘPNIJ
Arkadiusz Bogucki
Miłośnik piłki, zwłaszcza tej we Włoskim wydaniu. Redaktor również na portalu SerieAPolonia.pl. Poza piłką nożną zafascynowany literaturą grozy, w szczególności twórczością Stephena Kinga oraz H.P. Lovercrafta.