Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj – Mark Twain.

 

Każdy z nas chce być kimś. Zazwyczaj dodaje się do tego określenia: „wielkim”, „ważnym”, tak jak… sami rozumiecie. Wszyscy mamy swojego idola, postać z książki, filmu, czy jest to szeroko rozumiany geniusz we własnym fachu, który z jakiegoś powodu jawi nam się jako wzór do naśladowania. Prawda jest jednak dość przykra i jednoznaczna w tej kwestii. Nie da się nikomu ukraść życia (na samo to określenie się wzdrygam) ani też skopiować go od kogoś detal po detalu. Jak pisała polska noblistka Wisława Szymborska: żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch podobnych nocy, dwóch tych samych pocałunków, dwóch tych samych spojrzeń w oczy. Jest to dobre przynajmniej z dwóch znanych mi powodów. Jak już ująłem moment wcześniej: stać się kimś innym? Niemożliwe. Możemy tylko ze wszystkich sił starać się być jak najlepszą wersją samych siebie. Po drugie, co to za przyjemność odkrywać to, co już zostało odkryte? Żyć jako kalka, wydmuszka, kopia kogoś, kim nigdy nie będziemy. Chociaż bardzo możemy tego chcieć.

Rzecz jasna z tym byciem najlepszą wersją siebie też nie jest to sprawa łatwa. Przy okazji, nie zadręczajmy się własnymi wadami, nawet przy całym naszym wysiłku, nigdy nie będziemy doskonali, nikt nie jest. Niemniej musimy się starać, mówić, że kiedyś się uda. Nawet jeśli owe kiedyś to „czas przyszły niedokonany”. Chociaż może się mylę, reguła przecież lubi takie wyjątki. Może kiedyś każdy z nas znajdzie górę, na której szczycie stoi Syzyf… no i kamień.

Więc dajmy żyć sobie i innym, wybaczajmy błędy, aby ich ciężar nie ciągnął nas na dno. Gdyż właśnie tam, na dnie, najczęściej leżą cudze skrzynie skarbów, tych ludzkich wraków… a w nich serca, czekające na wybawienie jak to Davy’ego Jonesa. Bo to bez znaczenia, czy umieramy my, czy nasze marzenia, rapował niezawodny Bisz.

I dla tych, którzy wolą nie znaczyć nic, jeśli nie mogą udawać kogoś, kim nie są. Nie łatwo jest nawet być „nikim”, zapytajcie Arię Stark. Ponieważ walka o bycie sobą, to prawdziwa „Gra o Tron”. Tylko… miejmy nadzieję, że z lepszym zakończeniem.

*

Jednak to nie wszystko. W ostatnim tekście poruszałem tematykę różnych spojrzeń na sytuację i wiedziałem, że czegoś mi zabrakło. Przypomniałem sobie już po fakcie, że przecież kiedyś (moim zdaniem) całkiem przyzwoicie przedstawiłem to zagadnienie. Post ten pojawił się na blogu „Burza i Napór”, założonym wspólnie z Mateuszem Skotnym, którego z miejsca serdecznie pozdrawiam. Sam blog, jak to zwykle bywa z pomysłami zrodzonymi, gdzieś w środku nocy, żył motylim życiem i dziś rodzi, co najwyżej uśmiech na twarzy, ale tak to chyba jest ze wspomnieniami. Jeśli jednak kogoś zainteresuje, co tam się pojawiało, z pewnością, znajdzie czego szuka po wpisaniu nazwy na Facebooku.

Ów post poniżej.

*

Załóżmy, że stoimy twarzą do ściany. Widzimy przed sobą wyłącznie białą farbę, delikatną i chłodną niczym śnieg. W niektórych miejscach można zauważyć nawet pośpiech malarza, który zapewne myślał wtedy o zapaleniu kolejnego papierosa. Co prawda miał rzucić, jego żona nie dawała mu spokoju, ale on lubił sobie czasem puścić dymka i nic nie mógł na to poradzić.

Stoimy więc i gapimy się na te śnieżnobiałą farbę z pewnym zachwytem. Niby nic wielkiego, a jednak coś w tym jest. Coś przyciągającego.

Kiedy tak stoimy i podziwiany, niespodziewanie dołącza się do nas chłopiec. Krótko ścięte krucze włosy, podkreślają jego ciemną karnację. Na lekko pobudzonych od trawy ciuchach widać liczne naderwania materiału. Pewnie dopiero skończył grać w piłkę, myślimy. To normalne dla chłopców w jego wieku. Przynajmniej kiedyś było…

– ALE CZARNA ŚCIANA! – nagle krzyczy chłopiec.

Patrzymy na niego z lekkim rozbawieniem, przecież dobrze wiemy, co widzimy. Biel aż ścieka na podłogę.

– Bardziej białej ściany w życiu nie widziałem. Wybacz, mały.

– Proszę nie odpowiadać głupot dzieciakowi! – dobiega czyjś delikatny głos zza pleców.

Za nami stoi ciągle dość młoda kobieta o twarzy starannie wymalowanej, by ukryć wszelkie rodzące się już zmarszczki. Oznaki upływu czasu. Jej poza poniekąd arogancka, o czym świadczą ręce założone na biodra, budzi pewien respekt. Wyglądała, jakby wiedziała wszystko o wszystkim, a mogła powiedzieć jeszcze więcej.

– Proszę Pani, ta ściana przecież jest biała! – odpowiadamy, próbując nie unikać jej jasnych, niebieskich oczu, do złudzenia przypominających kryształy lodu.

Kobieta podchodzi bliżej, a jej mina wyraża nie tyle niesmak, ile obrzydzenie.

– Nigdy nie widziałam równie paskudnej, czarnej ściany. Powinni zamknąć tego, kto namalował to paskudztwo w tym miejscu…

Myślimy, co z tymi ludźmi jest nie tak, przecież ściana jest biała!

– Niesamowite, czegoś takiego nie widziałem od dawna. Sic! Czarna ściana w tym miejscu. Niewiarygodne, jak Boga kocham – dobiega ponownie zza pleców.

Dostrzegamy starszego pana w eleganckim garniturze i monoklu. Ciekawe, gdzie go kupił, może warto, by zapytać…

– Od 30 lat wykładam na uniwersytecie, o historii sztuki awangardowej, ale to! W ogóle nie pojęte, jakiż to piękny umysł musiał wpaść na to, by pomalować tę ścianę na czarno! – ekscytował się dalej.

– Czy wyście wszyscy poszaleli! – niemal krzyk ciśnie nam się na usta. – Ta ściana, była, jest i będzie biała. Przecież widzę!

Podchodzą na nas kolejni ludzie. Wszyscy wydają jeden wyrok – czarna jak heban!

Potwierdza to i mały brudny chłopiec, który kiedyś może będzie piłkarzem. Dostojna kobieta równie bogata, co pewna swoich racji. Nawet ten wesoły staruszek, którego monokl bez przerwy nas zachwyca. Każdy z osobna i razem donośnie niczym jeden głos, twierdzą, że ta biała ściana jest czarna!

I teraz pytamy samych siebie, czy to, co widzimy to śnieżna biel, niestarannie malowana rękami gościa, który pewnie znów wychodzi właśnie na balkon, by wypuścić dym z płuc. Kto ma rację? My – widzący, że ściana jest biała? A może cała reszta, z pewnością w głosie powtarzająca jak jeden mąż, że jednak czarna? Czarna jak heban.

*

Nigdy nie wiemy, jaka jest prawda, większość nie zawsze ma rację (a często zdaje mi się, że wręcz, rzadko kiedy). Zgodnie z tym rozumowaniem wymyślono w XVI wiecznej Polsce, prawo do veta, które powszechnie uznaje się za coś niewyobrażalnie złego. Tymczasem, mnie urzeka to idealistyczne podejście do tego tematu, wierzono bowiem, że to uchroni ówczesną władzę przed korupcją. Wierzono, że nawet jeśli cały sejm byłby przekupiony, to w całym tym zgiełku, znajdzie się jeden sprawiedliwy, który stanie w obronie wartości i zatrzyma szkodliwą ustawę. W praktyce jednak wiemy, jak to się skończyło…

Sam cytat można w zasadzie podpiąć pod wszystko, czy to ocenę pracy jakiegoś trenera, grę zespołu, przydatność zawodnika w danej drużynie. Wobec tego, zanim wydamy na kogoś wyrok, zastanówmy się, czy na pewno mamy słuszność. Jak to pisał Albert Camus, zawsze są powody do zabicia człowieka. Nie sposób za to udowodnić, że powinien żyć.

*

Jeśli zastanawialiście się skąd tytuł, to od razu zaznaczę, iż nie ja jestem autorem. Jest nim niejaki Francis Scott Fitzgerald, autor książki, o tej dźwięcznej nazwie. Pozwoliłem sobie go wykorzystać, gdyż bardzo mi pasował do tego tekstu. W końcu wszyscy żyjemy „Po tej stronie raju” i musimy czerpać z tej możliwości garściami. Jednakże w granicach rozsądku, wybierając tę dobrą stronę, o czym przypominają wszelkie skandale i afery, tych którzy woleli pójść na skróty. Przecież nie bez przyczyny jesteśmy w tym miejscu. Dlatego przygotuj się, że jeśli zerwiesz zakazany owoc, to prędko upadniesz. W końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni…

Jeśli doceniasz naszą pracę, możesz nas wesprzeć, wszelkie szczegóły znajdziesz tutaj: PatoniteRadiaGOL

UDOSTĘPNIJ
Arkadiusz Bogucki
Miłośnik piłki, zwłaszcza tej we Włoskim wydaniu. Redaktor również na portalu SerieAPolonia.pl. Poza piłką nożną zafascynowany literaturą grozy, w szczególności twórczością Stephena Kinga oraz H.P. Lovercrafta.